Rozdział XV. Niedźwiedzia gawra

83 9 78
                                    

Przed nim stała kobieta z lasu w zakurzonej sukni balowej w kolorze, który nie przypominał już nieba – bliżej mu było do błota. Na jej głowie brakowało wianka.

Przez chwilę uważnie mierzyli się wzrokiem. Dwóch potężnych magów z tego samego, wielkiego prarodu Initimus, choć w żaden sposób nie stanowili rodzeństwa – takie skojarzenie było wręcz ogromnym nietaktem. Równie dobrze można było stwierdzić, że chłopak o ognistych włosach, którego władający powietrzem nie zaatakował, bo wciągnęła go ziemia – dosłownie i w przenośni – był odległym bratem tego duetu. A przecież przed chwilą szukał ich nie dlatego, by wspólnie puszczać świetliki po niebie. Prędzej, by to czerwone światło spaliło ich żywcem.

W niemej rywalizacji nie było nic z honorowej walki. To wszystko przez brzęczące, bogato zdobione bransolety, opadające na szarawe dłonie magini. Uciszały ją wystarczająco, a upokarzały jeszcze dobitniej.

– Co ty tu robisz? – odezwała się Tilia.

Ze wściekłości Ventuis zachwiał się na nogach i prawie stracił równowagę. W odpowiedzi od razu wykrzyknął:

– Co ja tu robię?! Co ty tu robisz, do czarciego ognia!

Kobieta spojrzała w bok, jakby zmieszana, choć nie mógł być pewien, że właśnie to czuje. Właściwie to nigdy nie do końca wiedział, jakie emocje nią targają, a w tym momencie było mu to obojętne. Musiał wypuścić z siebie cały gniew, jaki zgromadził się, od kiedy zdał sobie sprawę, że tej postaci nie ma na zamku Nub.

– Odpowiedz mi! – podniósł głos jeszcze bardziej, co wywołało reakcję, choć nie takiej, jakiej się spodziewał.

– Ciszej! Usłyszą nas!

– Jeśli masz na myśli sarny, ptaki czy inne zwierzęta...

– Ventuisie, nie bądź głupcem. Znów uratowałam ci życie, a ty chcesz wszystko zepsuć.

Te słowa tylko siały wiatr. Musiała więc zebrać burzę.

– Tilio, masz mi natychmiast powiedzieć...

– Przestań na mnie krzyczeć i zobacz sam!

Magini wskazała ręką w kierunku, z którego chwilę wcześniej Wielki Aer wtoczył się do nory. Zauważył, że nieśmiałym światłem mienią się tam małe prześwity – to odbijający się od ziemi blask księżyca przebijał przez małe, nieregularne dziury w tej dzikiej kompozycji postrzępionych niczym stare rzemienie korzeni. Kiedy wrócił wzrokiem do twarzy Tilii, ona tylko odetchnęła z dezaprobatą i zaprezentowała, jak to się robi w lesie – położyła się na ziemi i zajrzała przez to niewielkie źródło miałkiego światła, które nie mogło się równać z lichym ogniskiem na środku nory. Po chwili, pełen zwątpienia i wciąż tlącej się w nim agresji, dołączył do magini i spojrzał przez korzenie. Choć na początku widział tylko ogień buchający z dłoni Wielkiego Solisa i ten nisko wiszący nad lasem księżyc, jego uwagę przykuło coś jeszcze – jakiś błysk w ścianie nocy. Mogły to być oczy zwierzęcia, które tylko Tilia byłaby w stanie rozpoznać z tej odległości, ale ta istota musiałaby mieć wiele par oczu na całym swoim cielsku, ponieważ kurtyna lasu wręcz lśniła od tych ślepi.

Zrozumiał, że patrzy na uzbrojoną armię, ukrytą pod kocem liści i gałęzi, czekającą na swoją rolę w tym parszywym przedstawieniu.

Niewspółgrające ze sobą reakcje – wiszące nad parą milczenie i zdziwienie malujące się na twarzy Ventuisa – sprowokowało Tilię do zabrania głosu:

– To była pułapka. Armia Ignisolum czekała na nas, jakby wiedzieli, że właśnie tu się udamy po ataku na błoniach.

– W takim razie wiedzieli lepiej ode mnie, dokąd uciekniesz. Musiałaś krzywdzić Fulmentusa? Ten staruszek bardzo ci sprzyja od samego początku...

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz