Rozdział XIX. Fulmentus

103 7 74
                                    

Fulmentus wracał do momentu, w którym jego serce pękło. I choć nie mógł usłyszeć myśli swych kompanów, był pewien, że świat, jaki znali, skończył się także dla nich.

Jest pora życia i pora umierania – pomyślał starzec, dłubiąc w siwej, poplątanej brodzie i wpatrując się w milczeniu w skromne ognisko, które zdążyło już rozgrzać jego stare kości. Wiedział, że przekroczyli tę cienką, ulotną granicę człowieczeństwa i mają na swoich rękach nie tylko czerwoną, lecz także niebieską krew.

Jest pora życia i pora umierania, ale o nich nie powinien decydować człowiek – dokończył wcześniejszą myśl Fulmentus.

Nie był jednak pewien tej teorii. Przecież ich świat opierał się na wojnie, która – choć stanowiła doświadczenie zaprzeczające jakiejkolwiek etyce – była środkiem do celu, jak i celem samym w sobie.

Przecież po to spędził swoje długie życie, psując wzrok nad książkami, których litery, po nadejściu kolejnych i kolejnych nubilum tempus, rozmazywały się coraz bardziej. Przecież po to pochylał się tak boleśnie nad kolejnymi literami i rycinami w wielkich, mądrych księgach, że najpierw wykrzywił swoją postawę do bolesnej litery S, a następnie – całkowicie zesztywniał, nie mogąc zmienić podpisanego już cyrografu nawet nie na I, ale – chociażby – skromne C. Przecież po dawał nauki Ventuisowi i uczył go podstaw haniebnej sztuki, która właśnie tego dnia stała się wyrokiem nie tylko dla nich, lecz także dla zdziesiątkowanej armii Nubes.

Spojrzał na swojego byłego ucznia, który zajął miejsce naprzeciwko niego, a dzielił ich ogień i wielki mur milczenia. Magia Wielkiego Aera była potężna i służyła przede wszystkim do ataku. To prawda. Kierował jednak też swoje mieniące się na niebiesko dłonie w stronę wszystkich linii ich życia: zakończeniom zamku i domostw, konturów ciał krajanów, koronom drzew, ścielących korzenie po ich stronie świata, piekącej, problematycznej granicy z Królestwem Calotium, ale co z tego, skoro celem istnienia Ventuisa i jego mocy było zabijać i nie dać się pokonać?

W postaci tego wielkiego, czarnowłosego mężczyzny, którego znał i kochał od maleńkości jak własnego syna, odnalazł siedmiolatka przerażonego tym, że to on otrzymał moc; dojrzał nastoletniego młokosa, który posiadł już tę magię i rzucał nią na treningach na wszystkie strony; zobaczył zamkniętego, ponurego dwudziestokilkulatka, uśmiechającego się tylko w towarzystwie tak innego od siebie Arcustariusa; dostrzegł też i trzydziestolatka – jeszcze nie wiedział, że przybycie pewnej magini zmieni jego życie na zawsze. Te wcielenia mógł przywoływać w swej głowie do woli, bo w każdej rzeczy oraz w każdym człowieku drzemią ich dawne formy i nic nie jest w stanie tego zetrzeć, choćby czas czy śmierć. A może to tożsame pojęcia?

Fulmentus skierował swoje spojrzenie na rudowłosą postać, siedzącą po jego lewej stronie, i choć ta piękna, nakrapiana piegami twarz zawsze zmuszała go do uśmiechu, tym razem nie odnalazł w załzawionych oczach tych iskier wesołości. Arcustariusa, być może najwybitniejszego łucznika w historii Królestwa Nubiluventus, też pamiętał jako kilkulatka. Prawie dwadzieścia lat temu doniesiono mu, że jakaś przybłęda ze stajni radzi sobie z łukiem tak dobrze, że to aż niepojęte, a dawny dowódca armii od razu dostrzegł w tym osieroconym dziecku ogromny talent. Pamiętał wyraz twarzy rudowłosego, gdy przedstawiono mu Ventuisa – trudno zapomnieć tak wielką fascynację drugim człowiekiem, która utrzymywała się w chłopcu jeszcze wiele lat, aż w końcu zamieniła się w przywiązanie. Arcustariusa też szkolili, by pokonywał wrogów – ba! – przyjaźń z Wielkim Aerem zaowocowała ich własnym alfabetem wojny, złożonym z popisów magii, jak i sztuki łucznictwa: niezwykle brutalnej, ale i skutecznej.

Czy my naprawdę znamy się tylko na zabijaniu? – pomyślał z przerażeniem.

Wzrok mędrca popłynął w kierunku ostatniej z postaci siedzącej przy ognisku. Tilia wydawała się tkwić nieruchomo, a jej oczy spowiła mgła zamyślenia. Ni to szare, ni to białe włosy padały na nieodgadnioną twarz. Fulmentus nie znał jej dobrze, miał jednak okazję dzielić z nią sporo czasu przed Magiczną Kombinacją, a raczej Magiczną Katastrofą, zdążył więc w większym stopniu zgłębić filozofię magii ziemi. Kobieta spędziła całe życie w lesie, swoim lesie, bez belfra, od którego mogłaby czerpać wiedzę, podglądała jedynie innych magów w akcji. Ale choćby nauczyła się od nich wojny, to i tak nigdy nie chciałaby jej prowadzić. Magia ziemi skupiona była na leczeniu, a jedyny atak, jaki Tilia miała w zanadrzu, polegał na iluzji z wykorzystaniem wszystkich wytworów lasu. Przez tyle lat życia, mimo śmiertelnego zagrożenia z dwóch stron świata, nie nauczyła się zabijać. To bardzo imponowało Fulmentusowi, a myśli, którymi podzieliła się z nim ostatnio, w czasie omawiania szczegółów w jego pracowni, były szlachetne i pełne miłości do natury. Miały też w sobie obawę i nutkę tajemnicy – starzec wiedział, że prędzej czy później ujrzy ona światło dzienne, tak samo jak ta, którą sam musiał niebawem wypowiedzieć na głos.

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz