Rozdział IV. Legenda o czterech bliźniakach

69 9 38
                                    

Wielki Aer szedł w stronę piwnic. Wiedział, że musi porozmawiać z tą dziwną istotą, która przez cały magiczny incydent wydawała się mówić głównie do niego. Był na siebie wściekły, że nie powstrzymał Zielonego Kaptura przed tym popisem. Zachował się jak amator, a przecież daleko mu było do początkującego.

Od kiedy tylko mędrzec stwierdził, że jego krew ma w sobie ogrom niebieskiej magii rodu Aeremus, szkolił się, by być najlepszym Wielkim Aerem, jakiego widział ten świat. Magia powietrzna, którą praktykowali jego przodkowie, w tym jego ojciec i babka, nie była łatwa. Ujarzmienie wiatru, chmur, a przede wszystkim burzy i piorunów, zdawało się trudniejsze niż zrozumienie prostej, słonecznej magii ognia, praktykowanej przez sąsiadów za Wielkim Borem, w Królestwie Calotium. Tamci po prostu go wzniecali (i to nagminnie), a on musiał zrozumieć, czym jest żywioł, który go wybrał i jak go przywołać.

Na początku zawsze jest legenda o braciach, którzy rozchodzą się na różne strony świata i tak samo było w przypadku losów tych krain. W pradawnym rodzie Initimus urodziło się czterech bliźniaków, a każdemu z nich przypadł inny talent magiczny: ogień, powietrze, ziemia i woda. Rodzeństwo szybko zdało sobie sprawę, że te atuty ich dzielą – Aquatum ogromną falą gasił piekielną magię Rubsolisa, a roślinno-zwierzęce czary Virinemusa rozwiewał władający siłami powietrznymi Aeremus, który eksperymentował tak długo i intensywnie, że posiadł nie tylko władzę nad wiatrem, ale również piorunami, dzięki którym nabierał potęgi równej siły płomieni, destrukcyjność wody, a także gargantuiczność natury. To był koniec braterskiej przyjaźni.

Cała czwórka podzieliła świat między siebie w zależności od charakteru terenu – podmokła północ należała więc do magii wody, w środkowym pasie gęstej zieleni rządziła natura, po jej zachodniej granicy władzę przejmowały chmury, a wschodnie rubieże prędko rozgrzał ogień.

Bracia, na odchodne, przyrzekli, że nigdy więcej nie wykorzystają swoich mocy przeciw sobie i było to nie jedyne, ale największe kłamstwo rodu Initimus.

Mimo potęgi żywiołu wody, jego los okazał się tragiczny – naturalnie zaniknął wśród potomków rodu Aquatum. Ostatni władający wodą był podobno szaleńcem, który nie spłodził żadnego dziecka. Jako że jego rodzeństwo albo nie przejawiało talentów, albo szybko umarło z powodu trudnych warunków, jakie wówczas panowały, gdy pozostał jeden, jedyny, oszalały z żałoby i bólu, dla tej gałęzi rodu Initimus nie było ratunku.

Wkrótce wymarła, wilgotna ziemia Królestwa Caerulus wypuściła wszystkie wody, które miała w sobie, aż jeziora zamieniły się w rzeki, a rzeki – w morze Finisum, które wylało się wokół trzech Królestw – ogromna fala ruszyła w stronę powietrznego Nubiluventus, podążyła ku czcicielom natury z Królestwa Terratura i zakończyła swój bieg na ogniu, którego nie potrafiła zgasić – Królestwie Calotium. Finalnie okazało się, że najsłabszy żywioł, choć zniknął z krwi potomków rodu Aquatum, zalał trzech braci z każdej strony i odciął od innego świata, jeśli w ogóle takowy kiedykolwiek istniał.

Po kilku wiekach nastąpiło to, co było nieuniknione – Wojna Trzech, która zakończyła się plugawym sojuszem Królestwa Nubiluventus i Calotium. Cel był jasny i wymagał burzowych chmur, jak i ognia: zniszczenie nieokrzesanej, nieprzewidywalnej magii ziemi, wraz z najbardziej wysuniętym na północ Wielkim Borem, najświętszym miejscem dla potomków z rodu Virinemusa. Po miesiącach palenia, burzenia i bestialstw wobec wszystkiego, co żyło w Królestwie Terratura, ród czczący naturę przestał istnieć, a powoli odradzający się teren leśny dwoje zdrajców podzieliło na pół. Żaden z nich jednak nie mógł faktycznie zawładnąć swoją częścią – w każdej z nich przyroda nie dawała się wyplenić, a rzekomo nieistniejąca magia wciąż dawała o sobie znać: jedni znikali w potężnych, nieśmiertelnych drzewach, inni od śpiewu ptaków popadali w szaleństwo, a nawet najodważniejsi wojownicy bali się rozstawiać liche namioty pod tym tajemniczym niebem, które w każdym momencie mogło ich pochłonąć.

A może to była jej sprawka? – pomyślał mag

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

A może to była jej sprawka? – pomyślał mag. 

Ventuis spojrzał w wielkie lustro, które stało tuż przed zejściem do piwnic. Zawsze uważał, że może i górowanie wzrostem nad innymi nie było takie złe, jednak dziwna barczystość jego ciała, przepełnienie obrzydliwą treścią wewnętrzną w sposób całkowicie naturalny u niego, ale nie innych ludzi, wzdrygała go. Nie wiedział, na czym polega to, że jest tak zbudowany. Nie był szczególnie umięśniony jak chociażby drobniejszy Arcustarius, nie był piękny, a po prostu ogromny, niczym potomek jakiegoś zagubionego olbrzyma. Jego ojciec wyglądał podobnie, ale nie rozrósł się w tak karykaturalny sposób jak on. Czy za tym cielskiem szła siła fizyczna? Udawał, że tak, ale nie był o tym przekonany. W ogóle często nie był przekonany o czymkolwiek, poza swoją mocą. Wielu mówiło, że ma niezwykłą twarz, ale on widział po prostu ludzkie oblicze – pociągłe, z niebieskimi oczami, zwyczajnym nosem i brodą w kolorze równie ciemnym jak jego czarne włosy sięgające monstrualnych barków. Chwile słabości, które spędzał w swoim pokoju, były dla niego podwójnie trudne, bo w odbiciu podobnego lustra widział słabego olbrzyma kwestionującego wszystko, co posiada. Oprócz mocy – ona była oczywista. Zazwyczaj.

Najgorsze poczucie dotyczyło niezaprzeczalnego faktu, że ciąży na nim przekazanie magicznego dziedzictwa, a przecież on tak panicznie bał się pokazywać komukolwiek to cielsko. Związanie się na stałe z jakąkolwiek odpowiednią damą graniczyło z cudem. Próbował, ale wstyd – to okropne, palące, zatykające oddech poczucie, że jest odrażający – sprawiało, że odpychał każdą osobę, która próbowała się do niego zbliżyć. Kobiety były nim jednak zafascynowane – szczególnie przez wzgląd na piastowanie jednego z najwyższych stanowisk w królestwie – i czasami starały się o jego zainteresowanie, co od kilku lat kwitował milczeniem i ucieczką. Nie istnieje lepszy sposób na to, by kogoś do siebie zniechęcić – może poza arogancją, na którą mag nie chciał sobie pozwolić. Ten przywilej pozostawiał królowi.

Na szczęście monarcha dał mu spokój. Był pewien, że nie spotka go los rodu Aquatum i moc w tej rodzinie przetrwa. Nie zawracał więc mu głowy ani o bękarty, ani prawowite dzieci, mimo że Ventuis miał już trzydzieści lat. Można powiedzieć, że w pewnym niezwykle prymitywnym sensie był już bardzo stary.

Zirytował się, gdy powróciły do niego te myśli, bo wiedział, że to czas, by być silnym i dumnym, a nie zamyślonym i smutnym. Zszedł długimi schodami w dół do czeluści lochów, a gdy był już na samym dole, skinął na strażników, którzy bez słowa przepuścili go dalej, ku najciemniejszej, najbardziej uzbrojonej w kraty i magię komnacie.

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz