VI. Las i sierociniec

401 29 22
                                    

Gdy następnego dnia obudziłem się w lesie, leżąc w prawdopodobnie lisiej norze, nie poświęciłem żadnej myśli nad tym co zrobiłem. I ze spokojem przyjąłem moją nową rzeczywistość.

Przez pierwsze dni przeszukiwałem okolicę by lepiej poznać teren, a także w poszukiwaniach pożywienia i wody zdatnej do picia. Pomogła mi bardzo zdolność mowy z wężami, które pokazały gdzie znajduje się niewielkie jeziorko. Gdyby nie one w tamtej chwili byłoby ze mną źle. Niestety musiałem wtedy opuścić norę i przenieść się ponieważ źródło wody znajdowało się w za dużej odległości od miejsca, w którym początkowo znalazłem się. Z oczywistych powodów nie miałem nic oprócz ubrań na sobie. Dlatego zbudowałem szałas w pobliżu bajorka.

W czasie mojego zadomawiania się, spotykałem różne węże na swojej drodze. Te bardziej przyjazne jak i zarówno mniej.
Niektóre za pomaganie mnie chciały coś w zamian, a inne nic. Zazwyczaj pomagałem ponieważ również chciałem odwdzięczać się, a ich prośby w większości były proste do spełnienia.
Jednak musiałem kilka razy odmówić gdy chcieli bym zabił lub przegonił jakiegoś innego węża, z którym nie dogadywały się. Starałem się wtedy rozstrzygać spory między nimi lub być neutralny i w zasadzie na takiego wychodziłem.

Po minięciu dwóch miesięcy, (dni zaznaczałem na kamieniu) przyzwyczaiłem się do życia w dziczy.
Odżywiałem się wszystkim co znalazłem i co nadawało się do jedzenia.
Głównie była to roślinność, ale często także polowałem na drobne zwierzęta by zaspokoić także węże. Dni mijały mi na zbieraniu zapasów jedzenia, przeczesywaniach lasu aby zorientować się gdzie dokładnie przebywałem i na rozmowach z gadami. Na początku byłem dla nich atrakcją.
Bo w końcu byłem człowiekiem mówiącym w ich języku. Z czasem jednak staliśmy się dla siebie przyjaciółmi i przeżywaliśmy razem piękne dni.
Niestety czas mijał, a lato nieubłaganie zmieniało się w jesień. Dni, a zwłaszcza noce stawały się chłodniejsze, roślinność uboższa i coraz częściej z nieba spadał deszcz. Nie mogąc rozpalić ognia, straciłem źródło ciepła i często chorowałem.

W moim przypadku choroba była czymś do przewidzenia. W końcu byłem niedożywionym, o słabej odporności dzieckiem, mającym na sobie tylko podarte, cienkie ubrania. Na dodatek zmuszony byłem spać pod gołym niebem.

Dlatego od razu gdy wyzdrowiałem po ostatnim najcięższym zachorowaniu postanowiłem, (a raczej zostałem zmuszony), wyjść z lasu. Po drodze byłem odprowadzany i żegnany przez wszystkie węże, które poznawałem przez cały mój pobyt.
Po dwóch dniach, wyczerpany doszedłem do granic drzew, aby w oddali zobaczyć skromną wioskę. W tamtej chwili omal nie rozpłakałem się gdy jeden z budynków okazał się być sierocińcem. Mało też nie brakowało, abym zaczął maniakalnie śmiać się z mojego przewrotnego szczęścia.

W ten sposób po trzech miesiącach życia w lesie, wylądowałem w obskurnym domostwie, który wraz ze mną zamieszkany był przez szóstkę dzieci i jedną opiekunkę, Panią Cecille. W normalnych okolicznościach zapewne nie przyjęłaby mnie pod dach, ale gdy wypytała co potrafię, a później przetestowała umiejętności, niechętnie mnie przygarnęła.

Cały ja. Byłem dla niej szczęściem (ponieważ biedaczka miała złamaną rękę), w nieszczęściu (bo miała kolejną gębę do wykarmienia).
Nie pytała o przeszłość, nie próbowała pocieszać, ani nie wygadywała żadnych pozytywnych bzdur. Była konkretną kobietą w średnim wieku, o zwyczajnym wyglądzie.
Jedyne o co spytała przy "wzięciu mnie pod skrzydła" to wiek i imię. Nikt tutaj nie używał nazwisk, nawet Cecille.

Tak oto rozpocząwszy życie w sierocińcu, poznałem inne dzieci: Mari piątkę, John'a siódemkę Will'a ósemkę, Nick'a jedenastkę i Evan'a piętnastkę.
Maria jako jedyna dziewczynka spała razem z opiekunką, a reszta z nas prócz najstarszego chłopaka nocowała w jednym pokoju. Starałem się nie przywiązywać do nich, ponieważ przypuszczałem, że prędzej czy później ludzie z magią mnie znajdą i zabiorą stąd. Jednak było to niemożliwe ponieważ wszyscy w tym sierocińcu byliśmy po ciężkich przejściach.
Samo to tworzyło między nami specyficzną więź zrozumienia.
Co dziwniejsze po bliższym poznaniu, najbardziej dogadywałem się nie z chłopakiem w moim wieku lecz z Evan'em.
Często przesiadywaliśmy po nocach w różnych miejscach na rozmowach o wszystkim i, o niczym.
No...prawie o wszystkim.

Czas mijał mi na wypełnianiu obowiązków, a w czasie wolnym na zabawach, w które pierwszy raz miałem szansę zagrać. Pani Cecille wyznaczała nam także godziny na nauki z niewielu książek, które posiadał sierociniec. Nie tylko w ten sposób uczyliśmy się. Po za wiedzą opiekunki urządzaliśmy kółko spotkań, na którym wymienialiśmy się swoimi "doświadczeniami życiowymi".

Jednak to wszystko nie mogło trwać wiecznie i miało właśnie zakończyć się z dzisiejszym dniem.
Ponieważ w momencie gdy wyczułem dwie osobliwe aury w budynku wiedziałem, że magiczni ludzie przyszli mnie zabrać. A gdy ich ujrzałem i w jednej chwili ogarnęła mnie nienawiść (w głównej mierze niepochodząca ode mnie) przeczułem, że nie będzie to miłe spotkanie. Przynajmniej dla mnie.
– Witaj Harry. Nazywam się Albus Dumbledor.

A/N

Ilość słów: 762

Co ze mną jest nie tak? Już drugi raz zamiast kurować się i wstawić rozdział z opóźnieniem, robię wszystko by tak się nie stało. No nieważne.

Wiem, że krótki i trochę taki polsat na koniec wyszedł, ale następny będzie dłuższy i z innej perspektywy albo z kilku perspektyw lub jako narrator... Jeszcze nie zdecydowałam.

Mam nadzieję, że nie pomieszałam z czasem lecz nie jestem pewna czy niektóre wyrazy są dobrze napisane.

Jak myślicie z kim Dumbledore przyszedł?

Obscurus Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz