"Kocham Cię jak Ty mnie, lecz o wiele silniej. [...] Twoja miłość uczyniła mnie zarazem najszczęśliwszym i najnieszczęśliwszym z ludzi."
List miłosny Beethovena do "Nieśmiertelnej Kochanki"
Poczułem, jak chłód wiatru zaczyna mnie drażnić. Z grymasem na twarzy próbowałem olać uczucie wbijanych się w moją skórę małych i krótkich tępych nożyków, ale przekierowywanie myśli, jakoś nie szło mi zbyt dobrze. Zirytowany opadłem na parkową ławkę. Dość prędko wyciągnąłem czerwone Marlboro i odpaliłem papierosa, nie myśląc zbytnio o późniejszych tego konsekwencjach.
Ciekawym w końcu jest to, jak inni reagują na palenie. Na opakowaniach ostrzegają każdego przed śmiercią, chorobami, skutkami tytoniu. Nie wezmą jednak pod uwagi tego, że nas już coś dostatecznie zabija, skoro sami zdecydowaliśmy się zniszczyć siebie bardziej.
Oparłem się i odchyliłem głowę w tył, wypuszczając spomiędzy warg niemały tuman dymu. Przyjrzałem mu się i ujrzałem to, jak rozchodzi się wśród lekkiej mżawki deszczu i w końcu znika niedostrzeżony we wietrze. Zaraz zaczęło mi piszczeć w uszach. Jednak przyjemnie. Tak bardzo przyjemnie... Tak cicho, dokładnie w sposób, który pokochałem. I choć do najbliższej stacji paliw dzieliło mnie parę kilometrów, do mnie zdążył dotrzeć już odór benzyny. Nawet i spalin. Przymknąłem oczy i poczułem się, jakbym jechał. Jakbym dawno już przekroczył dozwoloną mi prędkość. Przyjemny gwar silnika objawił mi się w uszach, a dźwięk lekkiego przeskoku biegu właśnie dosięgnął mi słuchu. Adrenalina ponownie mnie wypełniła, a moje płuca, znów otulił dym.
Przynajmniej do czasu.
- Siema Brandon! - usłyszałem. - Jeszcze nie widziałem, by ktoś w ten sposób świętował swoje nowe stanowisko. - wywróciłem oczami, a spomiędzy moich warg wybrzmiał cichy, zachrypnięty śmiech.
- Spieprzaj. - strzepałem palcem lekko popiół z papierosa i już powróciłem do tego trzeźwego wszechświata. I nie, żeby mnie to jakoś cieszyło.
- Szorstki jak zawsze. Oficjalne gratulacje, kapitanie. - pchnął mnie z biodra, by zrobić sobie miejsce i przycupnął obok mnie, wraz z tym swoim wesołym zacieszem na twarzy. Po prostu wieczne źródło niewyczerpującego się entuzjazmu.
- Proszę cię - parsknąłem ironicznie śmiechem i oparłem się łokciami o własne kolana. - To było wiadome. Wystarczyło że przekroczyłem próg tej hali, żeby uświadomić sobie, jak łatwe to dla mnie będzie. - Uśmiechnąłem się, a Matt Morgan wywrócił ceremonialnie oczami. - Reszta gra jakby piłkę koszykową pierwszy raz na oczy widziała. - Usłyszałem obok siebie dosadne westchnienie i starałem się nie zaśmiać.
- No dzięki. Przypominam ci, że ja również gram w tej drużynie... - wywróciłem oczami, ale skrycie to się złowieszczo zaśmiałem.
- Niech ci będzie. - wyrzuciłem papierosa przed siebie. - Ty wyglądasz na najmniej poszkodowanego z nich wszystkich.
- Ha.Ha.Ha. - parsknął ironicznie - Pocieszające... - cóż, przynajmniej mnie bawi. Jednak to nie moment na śmiech. Poczułem znów chłodne iskry wzroku Matta na własnych ramionach i jego palące na sobie spojrzenie. Nie odwróciłem się. Po prostu zamrożonym spojrzeniem zapatrzyłem się w martwą wodę przed sobą. Sam tak mało żywy się czułem.
- Nie jestem głupi. - odrzekłem twardo - Nie przyszedłeś mi pogratulować, Matt. Dobrze się domyślam, o co ci chodzi. Wal więc wprost. - nastała cisza, a napięta między nami nitka, w bardzo łatwy sposób mogła właśnie zostać przecięta. Wystarczy złe słowo i jeden negatywny zapalnik niepotrzebnej emocji. - Nie obiecuję, że ci odpowiem.
- Znowu bierzesz w tym udział. - usłyszałem. - I choć odpowiedź jest jasna, nadal mam zamiar się ciebie zapytać. - nie drgając, przełknąłem ślinę i poczułem uderzający w moją skórę wiatr. Widok omijających mnie aut przysłonił mi w końcu rzeczywistość, a gorąc rozgrzanego silnika jakby mnie właśnie bez skrupułów powalił. Wstałem, widząc znów ten sam park.
CZYTASZ
Noga Na Gaz
Storie d'amoreJulianne Carington raczej woli trzymać się z dala od ludzi. Wybiera ciszę, spacery i swój własny, dobrze znany świat. Jednak czasem to, czego pragniemy najbardziej, zdaje się od nas uciekać. Szczególnie spokój, gdy posiada się całkiem szaloną, ekstr...