Lucyfer krzyknął i cały świat zamarł, jakby wstrzymał oddech. A przynajmniej tak powinno być. Piekło, Niebo, Czyściec i Ziemia – wszystko – utrzymywane było przy życiu przez komputer zaprojektowany przez Kubę. Komputer sam w sobie jednak utrzymywał w istnieniu Stwórca. Inaczej nie dało się tego rozwiązać. Nie było innej opcji. Koniec istnienia Skäi'a oznaczał koniec wszystkiego. Więc kiedy Stwórca przyłożył lufę pistoletu do swojej skroni i pociągnął za spust, świat powinien się zatrzymać, czy raczej – zostać wymazany z istnienia. Był to niepodważalny fakt rzeczywistości i Lucyfer w pewnym sensie czerpał z niego pocieszenie. Nigdy nie musiałby przeżyć śmierci swojego ukochanego, bo jego śmierć oznaczała bezbolesny i natychmiastowy koniec dla wszystkich. Lucyfer więc nigdy, przenigdy, nie myślał o tym, że może przyjść mu zobaczyć, jak Skäi pada na ziemię bez ruchu w ciszy przerwanej sekundę wcześniej wystrzałem.
Nie poruszył się.
Skäi upadł na ziemię, wypuszczając broń na naboje z ręki i wszyscy zamarli w absolutnym bezruchu. Krew rozlała się wokół głowy Stwórcy, zmieszana z czarną trucizną demona. Czarną, jak sama ciemność, z której Skäi nie składał się w żadnej części.
Lucyfer potrzebował sekund. Sekund zanim drgnął, jakby coś wreszcie przeskoczyło w jego głowie. Niemożliwe stało się możliwe. To, czego miał nigdy nie doświadczyć – miał właśnie przed swoimi oczami.
Klęczał na kolanach, więc zaczął przesuwać się na nich po ziemi. Podpierając się rękami, bo jego ciało ważyło nagle tyle, co cały kosmos, dotarł wreszcie do nieruchomego Skäi'a. Drżącymi rękami obrócił go powoli na plecy. Wokół panowała idealna cisza, albo po prostu nie docierały teraz do niego żadne dźwięki.
- S-Skäi... - wykrztusił najcichszym, najbardziej zdławionym głosem, jaki kiedykolwiek opuścił jego usta. Nigdy niczego nie bał się bardziej, ale musiał spojrzeć ukochanemu w twarz.
Jego oczy były otwarte i nieruchome. Nie oddychał. Jego białe włosy całkiem przesiąkły krwią.
Lucyfer poczuł jak cała energia opuszcza jego ciało. Nie czuł w tej chwili strachu, bo było już za późno, ani desperacji, bo nic nie mógł zrobić. Nie czuł nic. Nie mógł się poruszyć ani o milimetr, ani oderwać wzroku od twarzy Skäi'a, która jakby zastygła w bezruchu. Gdyby nic nie wyrwało go z tego stanu, prawdopodobnie klęczałby tak przy nim do końca świata.
Wtedy jednak jego wzrok złapał ruch. Delikatny ruch – małej, przezroczystej kropli spływającej po policzku Skäi'a. Zaraz za tą jedną łzą podążyły kolejne. Stwórca leżał na plecach tak, jak go ułożył, jego oczy były nieruchomo utkwione w wiszącym nad nimi rozgwieżdżonym niebie, nie oddychał i nie poruszał się, ale... płakał. Łzy spływały po jego twarzy i wsiąkały w mokre od krwi włosy.
- Skäi...! – Chciał krzyknąć, ale wyrwał się tylko z niego łamany szept. – Skäi! – Złapał nieruchome ciało chłopaka i przyciągnął je do siebie z całej siły.
Jego serce biło.
Oczywiście, że tak. Przecież to wszystko nie działoby się, gdyby Stwórca świata naprawdę umarł.
- Skäi, powiedz coś! – złapał chłopaka za policzki, próbując spojrzeć mu w oczy. Ten jednak odwrócił głowę i wbił znów wzrok w niebo, nie przestając bezgłośnie płakać. – Boże, żyjesz. Ty naprawdę żyjesz – dotarło do niego. Skäi mógł nie patrzeć mu w oczy i się nie odzywać, ale poruszał się, płakał, żył!
- Żyję... - Skäi w końcu się odezwał. Jego głos brzmiał jednak kompletnie obco. Jakby nie miał w sobie grama ciepła.
Wstał.
Do Lucyfera dotarło, że chłopak wyplątał się z jego objęć i wstał na nogi z opóźnieniem.
- Skäi, wszystko dobrze? Dlaczego ty... Możesz wytłumaczyć czemu—
CZYTASZ
Bezgrzeszni (boyxboy)
FantasyKto wierzyłby w zaświaty i wieczne życie po śmierci, kiedy medycyna lepiej poradziła sobie z ludzkim strachem przed końcem niż jakakolwiek religia kiedykolwiek? Najwyraźniej ktoś jednak wierzył, co dla Camerona nie oznaczało nic dobrego. Pewnego dni...