Jezus Maria, zaraz się zadrapię na śmierć! Swędzi mnie cała twarz. Na wpół przytomna drapię się po czole, policzkach, brodzie, nawet powieka mnie swędzi. Podłe komary. Próbuję usłyszeć, czy któryś z nich nie próbuje się ponownie do mnie dobrać, a wtedy do moich uszu dobiega chlupot wody, któremu towarzyszy rytmiczne parsknięcie. Delfin? Żółw? Uchylam jedno oko. Ledwie świta. Niebo ma kolor różu, żadnej chmury, słońce wychyla się nieśmiało zza widnokręgu. I znowu ten odgłos. Głośne sapnięcie, po którym następuje plusk. Unoszę się na łokciu, przesuwam stojący przede mną leżak, spoglądam w stronę morza i zamieram.
Jasna cholera! Posejdon!
Jestem odrobinkę popieprzona, ale jeszcze doszczętnie nie oszalałam. Wiem, że on istnieje tylko w greckich mitach, ale w końcu jestem w Grecji i nie mam pojęcia, jak racjonalnie wytłumaczyć, że na własne oczy widzę boga morza płynącego w moją stronę pieprzonym motylkiem. Brakuje tylko trójzęba w gębie. Wynurza się w oddali z wody, pręży silne ramiona, po czym zanurza się z powrotem w głębiny, uderzając wielkimi stopami o taflę wody. Faluje umięśnionym tułowiem, oddycha głośno jak wieloryb, płynie tak szybko, że jeszcze kilkanaście takich machnięć i dobrnie do brzegu. Na Zeusa, skąd on się tu wziął? Zasłaniam się z powrotem fotelem, kładę na brzuchu i przyglądam Posejdonowi ze swojej fortecy.
Ma kondycję skubany, jestem pełna uznania. Obserwuję z podziwem pływaka, drapiąc się przy tym po kostce. Im mocniej drapię, tym bardziej swędzi. Jak ten cholerny komar mnie ugryzł, skoro miałam długie spodnie od piżamy i skarpetki? Kuźwa, zaraz oszaleję! Nachylam się nad stopą i wbijam dwukrotnie paznokieć w miejsce ugryzienia, robiąc ślad krzyżyka na czerwonym bąblu. Taki sposób z dzieciństwa. Gówno daje, ale na chwilę przynosi ulgę. Chwilę, w której rozbrzmiewa jak wariat mój budzik okrzykiem Jamesa Browna: Wo! I feel good, I knew that I would, now.
Podskakuję jak rażona prądem, łapię telefon, wyłączam budzik i w tej samej chwili dobiega mnie stłumione: Hore!
Nie jestem poliglotką, ale to norweskie przekleństwo akurat rozpoznaję. Podnoszę wzrok i dostrzegam stojącego po pas w wodzie Agnara. Klata szeroka jak u Thora. Muskularne ramiona, po których spływają krople wody, lśnią w promieniach wschodzącego słońca.
Skąd on się tu wziął? Patrzy w moją stronę, choć jestem przekonana, że mnie nie widzi. Mam przecież na sobie czapkę niewidkę w postaci twierdzy z leżaków. Przesuwam wzrokiem po jego rozbudowanej sylwetce i dociera do mojego zasapanego móżdżka, że wiking podszywał się pod Posejdona. Nieładnie tak oszukiwać, oj, nieładnie.
– Kto tam jest? – pyta w moją stronę po angielsku.
A nie mówiłam, że mnie nie widzi? Gdyby wiedział, kim jestem, od razu przeszedłby na polski. Nie zamierzam więc wyprowadzać go z błędu.
– Usnąłem na imprezie – odzywam się najniższym głosem, jaki jestem w stanie wydobyć z przepony, i dodaję do niego odrobinę pijackiej nuty. – Wiesz, stary, która może być godzina?
– Co tak grało?
– Budzik w mojej komórce.
– Więc doskonale wiesz, która jest godzina. – Agnar wychodzi z wody takim, jakim stworzył go Pan Bóg.
Wydaję z siebie stłumiony pisk. Ja pitolę. To nie Bóg go stworzył, tylko szatan. Na pokuszenie. A kysz! Zakryj się, człowieku! W zasadzie to ja powinnam zasłonić oczy, tak dla zachowania pozorów i ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Ale nie mogę! Sparaliżowało mi twarz, ręce, nogi. Tak się właśnie kończy dwuletnia abstynencja czterdziestolatki. Widzisz nagiego faceta ociekającego wodą i dostajesz udaru. Cud, że jeszcze nie oślepłam. Wręcz przeciwnie. Mój wzrok się wyostrzył jak u orlicy, która z odległości czterech kilometrów jest w stanie dostrzec małego ptaszka i go upolować. Ten ptaszek jednak zdecydowanie nie należy do małych, poza tym nie w głowie mi żadne polowania. Wręcz przeciwnie, muszę jak najszybciej i niespostrzeżenie czmychnąć z mojej kryjówki, żeby nie zostać zdemaskowaną.
Agnar podchodzi do swojego leżaka, który znajduje się jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, wyciera się ręcznikiem i owija go sobie wokół talii. Idź sobie stąd, wielkoludzie. No idź już, bo muszę wrócić do pokoju i wyszykować się na nasze spotkanie. Najwyraźniej mam nieodkryte dotąd zdolności telepatyczne, bo Radwan zabiera ze sobą telefon i zmierza w stronę hotelu.
Chwała Panu. A swoją drogą, ciekawe, dlaczego syn Knuta nie nosi jego nazwiska. Radwan brzmi polsko. Być może tak nazywa się jego matka. Intrygujące.
W rozmowach biznesowych i tych bardziej prywatnych szef nigdy nie wspominał o swoim najstarszym potomku. Agnar wyskoczył w tej podróży jak królik z kapelusza. A raczej diabeł z pudełka. Całe szczęście mnie tu dzisiaj nie nakrył, bo spłonęłabym ogniem piekielnym ze wstydu.
Gdy tylko wypowiadam w głowie te myśli, telepatyczny dar ponownie się uaktywnia, bowiem niespodziewanie rozlega się dźwięk mojej komórki. Zerkam na wyświetlacz. O w mordę! To on! Odrzucam rozmowę, podnoszę wzrok w popłochu, szukając Agnara, ale nigdzie go nie widzę. Pieprzone fotele zasłaniają mi widok na wyjście z plaży. Wychylam się nieznacznie i wtedy go dostrzegam. Stoi tuż przed trawnikiem tyłem do mnie i ze schyloną głową. Co on tam robi? Nie czekam długo na rozwikłanie tej zagadki. Mój telefon ponownie dzwoni. To znowu on. Co za uparty chłop. Wyciszam komórkę i poszukuję go wzrokiem. A ten stoi nadal w tym samym miejscu, ale już nie tyłem. Jest zwrócony w moją stronę i patrzy prosto na mnie.
Przyłapana.
CZYTASZ
SurvivaLove starcia [WYDANA]
RomancePotyczki słowne, burzliwe starcia, elektryzujące slow burn i hate-love. Pikantna komedia romantyczna, która rozpali Twoją wyobraźnię i będzie trzymać Cię w napięciu do samego końca. Od początku miałam przeczucie, że ten wyjazd służbowy to będzie t...