Rozdział 10

2K 214 24
                                    

Jezus Maria, zaraz się zadrapię na śmierć! Swędzi mnie cała twarz. Na wpół przytomna drapię się po czole, policzkach, brodzie, nawet powieka mnie swędzi. Podłe komary. Próbuję usłyszeć, czy któryś z nich nie próbuje się ponownie do mnie dobrać, a wtedy do moich uszu dobiega chlupot wody, któremu towarzyszy rytmiczne parsknięcie. Delfin? Żółw? Uchylam jedno oko. Ledwie świta. Niebo ma kolor różu, żadnej chmury, słońce wychyla się nieśmiało zza widnokręgu. I znowu ten odgłos. Głośne sapnięcie, po którym następuje plusk. Unoszę się na łokciu, przesuwam stojący przede mną leżak, spoglądam w stronę morza i zamieram.

Jasna cholera! Posejdon!

Jestem odrobinkę popieprzona, ale jeszcze doszczętnie nie oszalałam. Wiem, że on istnieje tylko w greckich mitach, ale w końcu jestem w Grecji i nie mam pojęcia, jak racjonalnie wytłumaczyć, że na własne oczy widzę boga morza płynącego w moją stronę pieprzonym motylkiem. Brakuje tylko trójzęba w gębie. Wynurza się w oddali z wody, pręży silne ramiona, po czym zanurza się z powrotem w głębiny, uderzając wielkimi stopami o taflę wody. Faluje umięśnionym tułowiem, oddycha głośno jak wieloryb, płynie tak szybko, że jeszcze kilkanaście takich machnięć i dobrnie do brzegu. Na Zeusa, skąd on się tu wziął? Zasłaniam się z powrotem fotelem, kładę na brzuchu i przyglądam Posejdonowi ze swojej fortecy.

Ma kondycję skubany, jestem pełna uznania. Obserwuję z podziwem pływaka, drapiąc się przy tym po kostce. Im mocniej drapię, tym bardziej swędzi. Jak ten cholerny komar mnie ugryzł, skoro miałam długie spodnie od piżamy i skarpetki? Kuźwa, zaraz oszaleję! Nachylam się nad stopą i wbijam dwukrotnie paznokieć w miejsce ugryzienia, robiąc ślad krzyżyka na czerwonym bąblu. Taki sposób z dzieciństwa. Gówno daje, ale na chwilę przynosi ulgę. Chwilę, w której rozbrzmiewa jak wariat mój budzik okrzykiem Jamesa Browna: Wo! I feel good, I knew that I would, now.

Podskakuję jak rażona prądem, łapię telefon, wyłączam budzik i w tej samej chwili dobiega mnie stłumione: Hore!

Nie jestem poliglotką, ale to norweskie przekleństwo akurat rozpoznaję. Podnoszę wzrok i dostrzegam stojącego po pas w wodzie Agnara. Klata szeroka jak u Thora. Muskularne ramiona, po których spływają krople wody, lśnią w promieniach wschodzącego słońca.

Skąd on się tu wziął? Patrzy w moją stronę, choć jestem przekonana, że mnie nie widzi. Mam przecież na sobie czapkę niewidkę w postaci twierdzy z leżaków. Przesuwam wzrokiem po jego rozbudowanej sylwetce i dociera do mojego zasapanego móżdżka, że wiking podszywał się pod Posejdona. Nieładnie tak oszukiwać, oj, nieładnie.

– Kto tam jest? – pyta w moją stronę po angielsku.

A nie mówiłam, że mnie nie widzi? Gdyby wiedział, kim jestem, od razu przeszedłby na polski. Nie zamierzam więc wyprowadzać go z błędu.

– Usnąłem na imprezie – odzywam się najniższym głosem, jaki jestem w stanie wydobyć z przepony, i dodaję do niego odrobinę pijackiej nuty. – Wiesz, stary, która może być godzina?

– Co tak grało?

– Budzik w mojej komórce.

– Więc doskonale wiesz, która jest godzina. – Agnar wychodzi z wody takim, jakim stworzył go Pan Bóg.

Wydaję z siebie stłumiony pisk. Ja pitolę. To nie Bóg go stworzył, tylko szatan. Na pokuszenie. A kysz! Zakryj się, człowieku! W zasadzie to ja powinnam zasłonić oczy, tak dla zachowania pozorów i ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Ale nie mogę! Sparaliżowało mi twarz, ręce, nogi. Tak się właśnie kończy dwuletnia abstynencja czterdziestolatki. Widzisz nagiego faceta ociekającego wodą i dostajesz udaru. Cud, że jeszcze nie oślepłam. Wręcz przeciwnie. Mój wzrok się wyostrzył jak u orlicy, która z odległości czterech kilometrów jest w stanie dostrzec małego ptaszka i go upolować. Ten ptaszek jednak zdecydowanie nie należy do małych, poza tym nie w głowie mi żadne polowania. Wręcz przeciwnie, muszę jak najszybciej i niespostrzeżenie czmychnąć z mojej kryjówki, żeby nie zostać zdemaskowaną.

Agnar podchodzi do swojego leżaka, który znajduje się jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, wyciera się ręcznikiem i owija go sobie wokół talii. Idź sobie stąd, wielkoludzie. No idź już, bo muszę wrócić do pokoju i wyszykować się na nasze spotkanie. Najwyraźniej mam nieodkryte dotąd zdolności telepatyczne, bo Radwan zabiera ze sobą telefon i zmierza w stronę hotelu.

Chwała Panu. A swoją drogą, ciekawe, dlaczego syn Knuta nie nosi jego nazwiska. Radwan brzmi polsko. Być może tak nazywa się jego matka. Intrygujące.

W rozmowach biznesowych i tych bardziej prywatnych szef nigdy nie wspominał o swoim najstarszym potomku. Agnar wyskoczył w tej podróży jak królik z kapelusza. A raczej diabeł z pudełka. Całe szczęście mnie tu dzisiaj nie nakrył, bo spłonęłabym ogniem piekielnym ze wstydu.

Gdy tylko wypowiadam w głowie te myśli, telepatyczny dar ponownie się uaktywnia, bowiem niespodziewanie rozlega się dźwięk mojej komórki. Zerkam na wyświetlacz. O w mordę! To on! Odrzucam rozmowę, podnoszę wzrok w popłochu, szukając Agnara, ale nigdzie go nie widzę. Pieprzone fotele zasłaniają mi widok na wyjście z plaży. Wychylam się nieznacznie i wtedy go dostrzegam. Stoi tuż przed trawnikiem tyłem do mnie i ze schyloną głową. Co on tam robi? Nie czekam długo na rozwikłanie tej zagadki. Mój telefon ponownie dzwoni. To znowu on. Co za uparty chłop. Wyciszam komórkę i poszukuję go wzrokiem. A ten stoi nadal w tym samym miejscu, ale już nie tyłem. Jest zwrócony w moją stronę i patrzy prosto na mnie.

Przyłapana.

SurvivaLove starcia [WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz