Rozdział 20

1.7K 218 27
                                    

– Wielka trójka to powietrze, woda, jedzenie. – Wylicza na palcach. – Trzy minuty bez powietrza – trup. Trzy dni bez wody – trup. Trzy tygodnie bez jedzenia – trup. Oczywiście dużo zależy od kondycji i warunków fizycznych delikwenta oraz od klimatu, w którym przebywa. Większa pojemność płuc to dłuższa wytrzymałość na brak powietrza. Chłodny klimat opóźnia proces wydalania wody z organizmu. Otyłość to duże rezerwy tłuszczu trawionego przez organizm, co oszczędza mięśnie, w tym najważniejszy z nich, czyli serce – wyjaśnia poważnym tonem, a ja czuję napływający niepokój.

Uruchamia się we mnie tryb obronny.

– Chuje muje, dzikie węże, tylko tak straszysz, żeby ukarać mnie za wypicie całej wody.

Bierze ostatnie trzy łyki mineralnej, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Skoro mowa o dzikich wężach... – Zakręca pustą butelkę i rzuca ją na resztę naszego ekwipunku. – Rozpaliłaś już ognisko? – Rozgląda się po plaży, a jego wzrok zatrzymuje się na stosie gałęzi, które ułożyłam wcześniej w kształtny stożek.

– Jeszcze nie. A co? Masz ochotę upiec na nim połoza lamparciego? – pytam z drwiną w głosie. Jestem pewna, że nie ma pojęcia, czym jest ów połoz.

– Nie jestem smakoszem wężowego mięsa, choć faktycznie, po katorżniczej wyprawie po łódź motorową, przydałoby mi się trochę białka. – Mruży oczy, wpatrując się we mnie we wzrokiem mówiącym: „Nie zagniesz mnie tak łatwo". – Pytałem raczej z troski o twoje życie. Węże panicznie boją się ognia. No chyba że chcesz spędzić noc w objęciach zaskrońca kociego.

Robię zdegustowaną minę. Nie wiem, co gorsze: zjedzenie obślizgłego gada czy konfrontacja z nim podczas snu.

– Jestem w trakcie procesu – oznajmiam, nie dając po sobie znać, że poniosłam sromotną klęskę podczas próby rozpalania ognia.

– Procesu? – Unosi brwi. – Skazujesz ogień za brak chęci współpracy?

– Ha, ha, ha. Mam wszystko przygotowane: rozpałkę, drewno, kamienie. Wystarczy tylko wzniecić iskrę.

– Tylko wzniecić iskrę. – Pociera zarost na policzku, patrząc na mnie z powątpiewaniem.

– Już prawie mi się udało, ale mam poranione palce po wspinaczce na wzgórze i nie dałam rady wiercić dłużej patykiem.

– Wiercić?

– No wiesz. Obracałam w dłoniach patyk, trąc jego końcem o korę i licząc na to, że pojawi się iskra.

– Hm. – Agnar pochyla się nad plecakiem, po czym wyciąga ze ściągacza sznurek, zabiera scyzoryk i rusza w stronę mojej konstrukcji. Po drodze zbiera sobie kamyczki, co trwa całe wieki, a kiedy dochodzi do przygotowanego paleniska, wyciąga z niego wygięty patyk. Siada, przygląda mu się uważnie, napręża go – to w jedną, to w drugą stronę, po czym wiąże sznurek na obu jego końcach, tworząc z niego niedużych rozmiarów łuk.

Na rękodzieło mu się zebrało czy jak?

– Znudziło ci się już bycie Posejdonem i zamierzasz robić za Erosa z tym łuczkiem? – Prycham, bo nie mam bladego pojęcia, co on wyrabia.

– Zamierzam upolować węża na kolację.

– Tym? Nie żartuj.

– Sama zaczęłaś. – Wyjmuje z kieszeni scyzoryk. – Zdemontuj to prymitywne tipi i ustaw z patyków piramidę.

Jak to: zdemontuj? Tyle pracy na nic? Nie ma mowy.

– To przecież ma być ognisko, a nie grobowiec Cheopsa. – Zakładam ręce na piersi.

– Zgadza się, ognisko. Takie, które będzie wydajne i funkcjonalne. Twoja konstrukcja jest dobra na trzygodzinny biwak. Zużyje dużo drewna, szybko się wypali i będzie tak dymić, że uwędzimy się na zimno. Piramida jest znacznie efektywniejsza. Pali się od góry, dzięki czemu nie dymi, ogień jest równomierny, utrzymuje się dłużej i nie potrzebuje stałego nadzoru, co przydaje się zwłaszcza w nocy. Poza tym możesz postawić na nim naczynie, w którym można zagotować wodę lub jedzenie.

– Jakie naczynie? Przecież nie mamy żadnego garnka. O wodzie i jedzeniu nie wspomnę.

– Mówiłaś, że znalazłaś metalową miskę. A wody i jedzenia poszukam z samego rana. Jeszcze jakieś wątpliwości czy zabierzesz się już do pracy? – Otwiera scyzoryk i zaczyna obrabiać nim koniec długiego, prostego patyka.

– A ty zamierzasz w tym czasie robić coś konstruktywnego? Czy będziesz strugał strzałkę do swojego łuczku Erosa i godził nią w serca wyspiarskich wiewiórek, żeby się kochały i rozmnażały ku twojej chwale?

– Jesteś irytująca. – Agnar kręci głową i struga dalej.

– Nie mniej niż ty, ale ja przynajmniej nie jestem leniwa.

– Nie jestem leniwy. – Przeszywa mnie spojrzeniem.

– Wcale. Przespałeś całe popołudnie, później kolekcjonowałeś kamyczki, a teraz ostrzysz jakiś patyk z dupy, który przyda się jak kurwie różaniec. W przeciwieństwie do ciebie ja robię coś pożytecznego.

Oczy Radwana przewiercają mnie na wylot. Zaciska dłoń na rękojeści scyzoryka tak mocno, że moja pierwsza myśl (i być może ostatnia w tym wcieleniu) to: „Pora spierdalać stąd jak najdalej, bo skończę z ostrzem w szyi".

– Ten patyk z dupy, jak go nazwałaś, to świder. – Agnar pochyla się w moją stronę, opierając kij o nogę. – Łuczek Erosa to łuk ogniowy – mówi powoli, nie spuszczając ze mnie spojrzenia. – A kamyczek z mojej kolekcji to docisk. – Bierze w dłoń płaski, gruby kamień z wyraźnym wgłębieniem. – Z moją pomocą te trzy z pozoru niepozorne przedmioty wraz z kawałkiem suchego drewienka, ściółki i wysuszonej trawy uchronią twój upierdliwy, marudny tyłek przed zimnem, głodem, zakażeniem układu pokarmowego i atakiem dzikich zwierząt zamieszkujących tę wyspę, na której znaleźliśmy się przez ciebie. Dlatego daj mi chwilę spokoju, żebym mógł się zająć tym, czego ty nie potrafiłaś zrobić, i wykonaj w ciszy to, o co cię teraz poproszę. – Przenosi wzrok na kopczyk patyków i wskazuje palcem miejsce tuż obok niego. – Połóż równolegle na piachu trzy największe kawałki drewna, jakie znajdziesz...

– Oczywiście już biegnę. Coś jeszcze? – przerywam mu solidnie poirytowana.

– Na nich powinien znaleźć się rząd trzech nieco cieńszych patyków, które będą leżeć prostopadle do tych z dołu – instruuje. – Kolejna warstwa ma wyglądać analogicznie do pierwszej, tylko z jeszcze mniejszych kijków niż te pod spodem. Zbuduj pięć takich poziomów, dbając o to, żeby patyki były ułożone w odpowiednich odstępach od siebie. Jeśli będą zbyt ciasno, dopływ tlenu do płomienia będzie utrudniony i nici z ogniska. Jeśli zbyt szeroko, piramida się zawali. Na szczycie umieść suchy chrust, a ja dołożę do niego palącą się rozpałkę. Na końcu dodamy wokół paleniska kamienie, żeby stworzyć ekran cieplny. Coś powtórzyć czy wszystko jest jasne? – Patrzy na mnie wzrokiem nauczyciela matematyki, który tłumaczy drugoklasistom zasady mnożenia liczb naturalnych przez dziesięć.

On uważa mnie za debilkę!

– Wiem, jak układać ognisko piramidę. Byłam w harcerstwie. – Zaciskam pięści tak mocno, że zaraz z moich poranionych palców zacznie tryskać krew.

– Już to mówiłaś. Be, er, a, wu, o. Brawo, brawo, brawo, brawo – wymawia znudzonym głosem znany okrzyk harcerski, po czym wraca do strugania, dodając: – Na lewo zwrot, harcerzu. Odmaszerować.

– Harcerko – wypowiadam przez zęby i dodaję pod nosem: – Kołku.

– Nie jestem głuchy. – Maltretuje ostrzem biedny kijek.

Przedrzeźniam go niemo, wykrzywiając przy tym twarz tak nieludzko, że aż boli mnie żuchwa. Wiem, to niedojrzałe, ale muszę jakoś dać upust emocjom i wyładować nieszkodliwie złość na tego palanta, bo nie ręczę za siebie.

– Ślepy też nie jestem – dodaje, nie podnosząc na mnie wzroku, a ja mam nieodpartą chęć wbić mu mój środkowy palec w oko i oznajmić z satysfakcją: „Teraz już jesteś".

Zamiast tego odwracam się na pięcie i ruszam w stronę mojego tipi. Zbuduję Agnarowi taką piramidę, że padnie trupem z wrażenia. A później go w niej pochowam na wieki wieków, amen.

SurvivaLove starcia [WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz