Rozdział 37

1.7K 214 22
                                    

Nikt jednak po nas nie przylatuje. Ani następnego dnia, ani kolejnego. Sytuacja zaczyna robić się poważna. Woda w kałuży się kończy, w południowej części wyspy znaleźliśmy tylko (albo aż) poletko hort i trzy drzewa pigwy, których owoce są obecnie naszym jedynym źródłem pokarmu. I choć z wyglądu przypominają jabłka odmiany golden delicious, to nie są zjadliwe na surowo – zbyt twarde i za cierpkie. Prużymy je w misie kilka razy dziennie i spożywamy w formie rozgotowanej, kwaskowej papki. Podejrzewam, że takie bezcukrowe konfitury są zdrowe i pełne witamin, ale też niskokaloryczne. Mało tego, że przelatują przez nas jak śliwki popite gazowaną wodą mineralną, to pół godziny po posiłku znów mamy pusto w żołądkach. Śmiem twierdzić, że wręcz pobudzają nasz apetyt. Jesteśmy osłabieni, podenerwowani, bezsilni. Powinniśmy ruszyć na zachodnią część wyspy, żeby poszukać jedzenia i słodkiej wody, lecz oboje mamy świadomość, że kilkunastokilometrowa wyprawa w jedną stronę w ciepły dzień będzie drogą przez mękę.

Snujemy się więc bez celu po plaży jak smród po gaciach. Ktoś dorzuci do ognia, ktoś przyniesie opał z lasku, ktoś naszykuje powidła, ktoś zagrzeje wodę. I choć staramy się myśleć pozytywnie, brak pożywienia sprawia, że obojgu siada nastrój. Nawet nie mamy ochoty się ze sobą kłócić. Zupełnie jakby nasze organizmy chciały zaoszczędzić energię na mówieniu.

Agnar jest głodny do tego stopnia, aż postradał rozum. Od kilkudziesięciu minut (nie wiem dokładnie ilu, bo wczoraj rozładowały mi się smartwatch i telefon), stoi nieruchomo w wodzie z kijkiem w górze. I mówiąc „nieruchomo", mam na myśli jak posąg. Nawet nie drgnie. Wpatruje się jedynie w wodę. Nawet nie wiem, jakim cudem udaje mu się utrzymać uniesiony badyl. Mnie już by ze trzy razy odpadło ramię. Ale on dzielnie się trzyma. Pytanie tylko: po co?

– Bawisz się z planktonem w raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy?

Nie reaguje. A ja nie drążę dalej. Tak się zmęczyłam poszukiwaniem w pamięci nazwy dziecięcej zabawy i wymówieniem całego zdania na głos, że jakbym nawaliła się litrem wódki, przechodzę bezwładnie z pozycji siedzącej do leżącej. Znowu chce mi się spać. Oczy mi się zamykają. Ziewam. Muszę coś zjeść, bo jak tak dalej pójdzie, wpadnę w narkolepsję, a jedynymi słowami, jakie zdołam wymówić, będą: Kora chcieć jeść, pić i spać.

– Mam! – Niespodziewanie wyrywa mnie z letargu okrzyk Agnara.

Unoszę powiekę. Zwracam głowę w kierunku morza i jestem pewna, że to mi się śni. Radwan trzyma trzepoczącą się rybę i zmierza wraz z nią w stronę plaży. Moje serce momentalnie zaczyna skakać na trampolinie, żołądek dołącza, wykonując dodatkowo radosne salto.

Zrywam się, jakby mnie kto raził prądem, i ruszam Agnarowi na spotkanie. Mam ochotę go ucałować. Zjemy rybę! Prawdziwą rybę! WIELKĄ RYBĘ! Jestem tak szczęśliwa, że wbiegam do morza i rzucam mu się na szyję.

– Uważaj! – Rozlega się krzyk, któremu wtóruje pluśnięcie.

Radwan daje krok w tył, zanurza ręce w wodzie, krąży w kółko z szałem w oczach. Zerkam na wodę i dostrzegam uciekającą przed nim rybę. Tę prawdziwą, wielką rybę, którą mieliśmy zjeść. Co więcej, uzmysławiam sobie, że owa ryba spierdoliła przeze mnie!

Nie zastanawiam się, gonię kolację! Próbuję ją złapać, szalenie się staram, lecz przypomina to wyławianie maskotki z automatu z zabawkami. Niby już ją masz, już jest twoja, gdy nagle wyślizguje się ze szczypiec i po zawodach. Ale, że nasz automat jest bezpłatny, to gramy dalej. Rzucamy się w wodę, biegamy, nurkujemy, przeklinamy, złorzeczymy, błagamy, a ta mała rybia pipa, bawi się z nami w ganianego i macha do nas wesoło płetwą odbytową. Zajebię sukę i zeżrę. Obiecuję!

Ale jak to mówią: obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Po morderczej gonitwie z zabawy w ganianego przeszliśmy do chowanego, która zakończyła się zranieniem w dużego palca lewej nogi u Agnara, szramą pod moim prawym kolanem i pustymi żołądkami u obojga. Mój towarzysz jest na mnie zły. Akurat w tym przypadku muszę przyznać mu rację. Ma prawo się na mnie złościć. Sama jestem na siebie wkurzona i pragnę odpokutować winy.

– Jeszcze raz przepraszam. Zdradzisz mi chociaż, jak udało ci się ją złapać? – Stoimy w wodzie, jak ostatnie ofermy, i wpatrujemy się w szczelinę między skałami, w której skryła się ryba.

– Wtopiłem się w krajobraz – odpowiada chmurnym tonem.

Już mam go uświadomić, że choć przypomina boga mórz i oceanów, to nim nie jest, i nawet jeśli stałby tam rok, wodne żyjątka nie uznałyby go za swojego władcę. Lecz wtedy on dodaje:

– Stałem nieruchomo tak długo, aż ryby przestały mnie zauważać i postrzegać jako zagrożenie. Zaczęły przepływać obok, jakbym stanowił część ekosystemu.

Spoglądam na niego z zaciekawieniem.

– I dużo ich w sumie przepłynęło?

– Pięć, może sześć.

– Sześć? – Na samą myśl o takiej uczcie mój żołądek zanosi się dramatycznym płaczem.

– Tak, szybkie jak diabli. Ta, którą złapałem, była najwolniejsza. Wyczekałem moment i dźgnąłem ją kijem. Trafiłem tylko w płetwę, lecz to wystarczyło, by ją oszołomić i chwycić. Później nadbiegła jakaś wariatka, obezwładniła mnie i uwolniła rybkę, żeby ta spełniła jej trzy życzenia.

A to cap.

– Och, wal się. Przecież to był wypadek. Ile razy mam cię przepraszać?

– Aż przestanie mi burczeć w brzuchu z głodu. – Odchodzi i kieruje się w stronę plaży.

– A ty gdzie się wybierasz?

– Przez ciebie nie zaspokoiłem jednej z ważniejszych potrzeb fizjologicznych. Pozwól, że zrealizuję chociaż tę najpilniejszą. A może to też chcesz mi odebrać? – mówi, nawet się do mnie nie odwracając.

Naburmuszony złośliwiec.

Rozumiem, że dałam ciała, ale nie musi być aż tak podły. A idź sobie, idź. Sama coś dla nas złowię.

SurvivaLove starcia [WYDANA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz