Rozdział 32 Ruiny

15 7 0
                                    

– A nie mówiłem! Trzeba było jechać wcześniej. – Zaczął po raz kolejny profesor.

– Wiem, wiem... – odparł Philip. – Ale jak jeszcze raz to powtórzysz!

– A nie mówiłem!

Lecieli właśnie prywatnym czarterem do Chicago, po tym jak odszyfrowali ze snów informację o planowanym ataku na szkołę. Nie mogli tego zignorować i do tego potrzebowali dokładnie wszystkich. Philip po raz pierwszy od lat czuł się osaczony i bezsilny. Swoją córkę musiał zostawić pod opieką niedojrzałego chłopaczka i dziecka lasu, którego jeszcze nie poznał. Miał nadzieję, że ich nie zdradzi. Potrzebowali każdej pomocy.

– Philipie, bardzo jestem zawiedziony, że nie uczysz się na błędach i nie przyznajesz, że to ja zwykle mam rację – kontynuował profesor, głównie z nudy spowodowanej długim lotem, chociaż w istocie rozwój sytuacji go trochę niepokoił. Dziewczyna do ich powrotu będzie osaczona, miał tylko nadzieję, że jej psychika była wystarczająco silna, żeby wszystko przetrwać.

– MIAŁEŚ RACJĘ! I RÓWNIEŻ Z TYM, ŻE ELISAVET JEST NIEPOCZYTALNA. – Zaznaczył każde słowo, bo nie miał zamiaru ich więcej powtarzać. – Edmund, czy ty wiesz, że jest z nimi nijaka Julia Zamojska?

– Niusia. – Duch zbladł, o ile duchy mogą blednąć.

– Przypuszczam, że tak.

– Ale jak?

– Jacek twierdzi, że Martyna ją jakoś poznała. Mówi, że jakby widział damską, młodszą i mniej zepsutą wersję ciebie. – Uśmiechnął się z przekąsem. – Myślałem, że nie dbasz o rodzinę?

– A daj spokój, Philip... Jak była taka malutka. – Pokazał wysokość, nie większą od fotela. – Zmumifikowaliśmy jej chomika – mówił z dumą. – I zrobiliśmy dla niego malutką piramidkę.

– Faktycznie, musiało się to na niej jakoś odbić – rzucił Philip, ale po raz pierwszy pomyślał, że sam mógłby mieć wkrótce wnuka... Poczuł jak fala ciepła ogarnia jego zlodowaciałe ciało.

***

Uśmiechnięty biegł przez plażę beztrosko. Boso, w samych kąpielówkach, wielkimi susami wbiegł na stary drewniany, próchniejący pomost. Obejrzał się do tyłu i uśmiechnął szeroko do publiczności, złożonej z paru dziewczyn, stojących trochę w tyle:

– Patrzcie na to! – krzyknął podekscytowany.

Odbił się wysoko i przez chwilę szybował w powietrzu. Ręce, a potem głowa zetknęły się z wodą, mącąc gładką taflę. Hałas, zburzonej wody. Potem już tylko głuche uderzenie i pisk niedawnych fanek. Jezioro znów stało się takie, jak zawsze. Gładkie, puste i zupełnie spokojne. Zażółciło się w blasku wieczornego słońca, a szum wody zastąpił silny, suchy wiatr. Szelest, znajomy już syk kobry...

Znów przemknęła szybko przez pustynię. To nie ona była tutaj główną aktorką. Potem wyłoniło się siedem czarnych kropek i dało się słyszeć szelest kopyt brodzących w piasku. Byli, coraz bliżej i bliżej. Napięcie podnosiło się, prawie do górnej granicy. Coraz wyraźniej widać było, że jeden z koni podąża samotnie. Nie nosił siodła, ani uzdy, nie miał na sobie niczego, nikogo.

Był gniady, siwy, kasztanowaty, srokaty, bułany, izabelowaty i... kary. Każdy z nich piękny, zgrabny, pochłaniający każde spojrzenie. Kary wyciągnął łeb. Jego szlachetna głowa wysunęła się przed resztę. W czarnych oczach, kryła się groza. Biegły, tak lekko, jakby to nie był piasek. Rozległ się przeraźliwy, świdrujący hałas. To jeden z koni zarżał.

Nagle wszystko zniknęło i pojawiła się smutna królowa, o przepięknych błękitnych oczach, kobra wślizgnęła się na jej ramię. Zrozpaczona upadła na kolana i wyszeptała w teatralnym geście:

Wszystko, co odbiera mi oddechOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz