Rozdział 7 Elisavet

52 13 31
                                    

Zrobiła obiad i czekała na mamę. Nie umiała dobrze gotować, ale ryż z warzywami był w zasięgu jej możliwości. Nikt nigdy nie nauczył jej, jak to robić. Elżbieta przygotowywała posiłki w weekendy, bez specjalnej pasji. Zwykle jadała w szkole, a latem zamawiali jedzenie. Zdecydowanie nie byli modelową rodziną, jednak cała trójka przywykła do takiego trybu życia.

Od paru tygodni mijały się z mamą, nawet nie pomyślała, że może jej być przykro. Zignorowała też, że ostatnio była nieobecna i dużo czasu spędzała na strychu. Nie była pewna, czy miało to związek z nią, czy z jakimiś innymi wydarzeniami. Żałowała, że potrzebowała impulsu ze strony Kasi. Wiedziała, że tylko córka może zrozumieć matkę. Ojciec pewnie nawet nic nie zauważył, nie należał do zbyt spostrzegawczych osób.

Elżbieta zjawiła się w domu po 15. Miała podkrążone oczy i szarą cerę. Wyglądała na przemęczoną. Zdziwiła się na widok córki. Nawet nie liczyła na to, że szlaban zatrzyma ją w domu, bo jak zamknąć wicher w złotej szkatułce. Nie miała jej tego za złe. Poczuła zapach obiadu. Uśmiechnęła się, zastanawiając się, co za interes przyświecał tej akcji.

– Mamo, zrobiłam obiad – oznajmiła od progu.

– Dziękuję, kochanie.

Usiadły razem. Martyna nałożyła im solidne porcje, nieco przesolonej papkowatej potrawy. Przynajmniej pachniało dobrze.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała Elżbieta.

– Ja też się cieszę. – Nie podobało jej się, jak mama wygląda. Coś faktycznie ją dręczyło. Zapytała bezpośrednio: – Mamo, co się dzieje?

– Kochanie... – westchnęła i spojrzała na Martynę. Wiedziała, że dziewczyna nie odpuści. – Martwię się o ciebie, z kim się włóczysz po nocach. Kasia mnie trochę uspokoiła, ale sama mogłaś mi powiedzieć.

– Przepraszam. Wiem... – Czuła, że Elżbieta jeszcze nie powiedziała wszystkiego.

– Poza tym... Wiesz, że kiedy byłam w Egipcie zginął mój profesor. – Znała te historię. Kiedyś niemalże siłą ją z matki wyciągnęła. Te wspomnienia z jakichś powodów były dla Elżbiety zbyt ciężkie, by kiedykolwiek o tym mówić. Pomimo to opowiadała czasem zabawne sytuacje z udziałem Edmunda Zamojskiego, postaci jak najbardziej fascynującej. W dniu, w którym Elżbieta składała papiery na studia podszedł do niej i powiedział z poważnym wyrazem twarzy: „Z taką miną to pani z pewnością nie dostanie się na ten kierunek. Trzeba było aplikować na filozofię, tam poszukują takich smutasów, jak pani", po czym przedstawił się jako woźny. Szok Elżbiety, kiedy odkryła prawdę, był równy samozadowoleniu profesora z udanego żartu.

– Przyjechała do mnie jego wnuczka i... wszystko wróciło – powiedziała pani Kamińska. – Chce jej jakoś pomóc, coś sobie przypomnieć, ale przeklęta pamięć. – Pamiętała dużo sytuacji z udziałem profesora, ale sam wyjazd do Egiptu zatarł się w szczegółach.

– Mamo... – Miała ochotę na nią krzyczeć, przecież nic nie wiedziała, o tej cholernej eskapadzie. Była pewna, że wydarzyło się tam o wiele więcej, niż mówiła. I nie chodziło tylko o profesora... Jednak zamiast krzyczeć, położyła dłoń na jej ręce. Były zimne, mimo tego, że był środek lata. – Może powinnaś się położyć.

Od paru dni czuła, że upadała, degradowała się i cofała w czasie, jakby znów stawała się Elisavet. Kruchą, zdecydowaną i rozpaloną dziewczyną... Pełną miłości, wątpliwości, nieświadomą żądz i konsekwencji. Wstydziła się tego, nawet przed Martyną. Dręczyły ją widma przeszłości. Pełnia, piasek... Światła lamp, pot, brak tchu i dreszcze. Przez jedną krótką chwilę chciała opowiedzieć wszystko, ale nie mogła. Tyle lat milczała, nie potrafiła się przełamać.

Wszystko, co odbiera mi oddechOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz