Rozdział 5

217 27 0
                                    


Siedziałem na łóżku w swoim pokoju. Owinąłem bandażem ranę, którą zdobyłem dzięki strzydze. Wyglądała okropnie, ale nie chciałem iść do ambulatorium, bo wtedy bym musiał tam spędzić kilka dni. Wolałem się przemęczyć, smarując różnymi maściami, niż być bezużyteczny. Westchnąłem głośno, musiałem zacząć pisać raport i dalej porządkować bałagan w dokumentach Instytutu.

Wiedziałem, że czeka mnie dużo roboty. Użyłem runy na leczenie oraz runy wytrzymałości, po czym ruszyłem do gabinetu, by tam w spokoju, załatwić ważne sprawy.

Skupiłem się nad całą papierologią, starając się zapomnieć o pulsującym bólu, który runy tylko lekko zmniejszyły. Powinno mnie to zaniepokoić, ale wtedy nie myślałem o tym. W końcu demon był pokonany, a plazma po jakimś czasie przestanie źle działać na moje ciało. Tak było zawsze.

Ostatnio po jednej z misji rana goiła się dwa tygodnie. W końcu się zrosła, więc wiedziałem, że nie muszę się niczego obawiać.

Myślami odbiegłem od tego. Nie mogłem rozpamiętywać misji, przecież jako Łowca miałem ich tysiące za sobą, a jeszcze więcej przed. Musiałem skupić się na tym, co jest teraz, czyli na okropnie nudnych papierkach i syfie mojej matki.

— Alec? Będę szła na zakupy... chcesz coś? — spytała Izzy, wchodząc bez pukania do mojego gabinetu, przez co spojrzałem na nią spod byka.

— Nie — warknąłem. Nienawidziłem jak ktoś mi przeszkadzał, i to nieważne, czym się zajmowałem. Ja potrzebowałem się wtedy skupić na konkretnej czynności, a nie być systematycznie rozpraszany błahostkami.

— Okej, okej, nie zabijaj — odparła i wyszła, zamykając drzwi. Odetchnąłem ciężko, wracając do swoich raportów.

Po kilku godzinach pracy mogłem śmiało stwierdzić, że już w miarę był porządek i mogłem chwilę odpocząć. Moje runy przestały całkowicie działać, a ja sobie przypomniałem o zranionym miejscu. Ponownie nałożyłem stelą odpowiednie anielskie znaki na skórze.

Poprawiłem się na krześle, jednak mój spokój nie trwał długo. Gdy miałem już kończyć swoją pracę, w całym Instytucie rozbrzmiał alarm sygnalizujący zbliżającego się nieprzyjaciela do budynku.

Westchnąłem pod nosem, zrywając się z miejsca. Tu nigdy nie było spokojnie, zawsze się coś działo. Właśnie taki był urok Nowego Jorku.

Bez zastanowienia opuściłem pomieszczenie i już po chwili znalazłem się w sali głównej.

— Co tym razem? — spytałem jednego z łowców.

— Demony — zawisło w powietrzu. Coś takiego często się nie zdarzało. Instytuty stały w specjalnych miejscach i był chronione, by takie sytuacje się nie zdarzały.

— Kurwa — przekląłem, patrząc na ekran, gdzie było widać hordę demonów. Mieliśmy ogromne problemy.

— I to jest ich dość sporo — dodał, pokazując kolejny ekran, na co tylko westchnąłem i odwróciłem się.

Coś tu nie gra... Tyle demonów idących na siedzibę łowców?

— Kto może, idzie z tym cholerstwem walczyć. Na ziemię anielską, bez pozwolenia, i tak nie dadzą rady wejść, więc wszystko jest bezpieczne — uspokoiłem trochę niektórych. Łowcy nigdy nie pokazywali po sobie emocji, ale kwestia zagrożenia Instytutu była niepokojąca.

— Jace, skontaktuj się z Izzy, jest nam potrzebna — powiedziałem, spotykając brata przy broniach.

Właściwie to potrzebowaliśmy każdego, kto był chociaż trochę obeznany z bronią i potrafił zabijać demony.

Who said I need you? - MalecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz