cztery

63 10 15
                                    


I ile byśmy nie płakali i ile xanów nie łykali, było tylko gorzej. Koko miewał napady agresji. Darł się przy otwartych na oścież oknach, tłukł naczynia w pył, walił pięściami w ściany, rzucał rzeczami po całym mieszkaniu, kopał w podłogę i meble i płakał, Boże, jak on strasznie ryczał, aż wył. Ilekroć próbowałem go uspokoić, wrzeszczał na mnie zdartym do cna głosem, czasami popchnął albo uderzył mnie w twarz. Z sinikiem na buzi szarpałem go za ubrania, przyszpilałem do ścian i płacząc równie wielce jak on, kazałem przestać.

Wtem porywał go nieokiełznany ryk i po ścianie zsuwał się na podłogę, opadając jak lalka; taka co porcelanowa, łatwo się tłucze. I co bezsilna, nawet koniuszkiem palca ruszyć nie potrafi — bo Koko ani drgał, od kiedy zapłakany leżał na panelach. Jak słaby byłem, żem mu nigdy nie powiedział, ile słów cisnęło mi się na piekący język, gdy nie pozwalał mi się do niego zbliżyć. Bał się, że znowu mnie uderzy. Zerkał na moje ręce —posiniaczone — nadgarstki podrapane, buzię obitą, szyję czerwoną i samemu sobie nie dowierzał.

Odwracał się, patrzył na własne rozłożone dłonie. Przesiąkł nieograniczoną złością, żałością i słabością, a tęsknota okalała go całego od stóp do głów i zdobiła na brudną biel, której nie potrafił znieść. Tracił kolory; to kim był i kim się czuł. Bał się tego. Tej otchłani, tej pustki i głębi nieznajomości samego siebie. Był taki przezroczysty. Jak mgła, para, szkło i porcelana.

I w tym przerażeniu, łykał tylko więcej pastylek.

Truł się strachem przed samym sobą, tylko siebie tracąc. A ja byłem dokładnie taki sam. Bo jak on, tak i ja zapominałem nawet własnego imienia. Mówiłem „porozmawiajmy", on odpowiadał „nie mam siły". I tak spędzaliśmy dnie, i tak spędzaliśmy noce. Koko był w ostatniej klasie — nie zdawał. Powiedział, że rzuca szkołę i nie widzi sensu jej kończyć. Zapytałem wtedy, w jakiej pracy widzi się bez szkoły, wtem odparł, że on tak naprawdę w ogóle siebie nie widzi. Nawet w lustrze zniknął. Rozpadł się.

    „Co się dzieje?" zapytałem cicho, obejmując go ramieniem, a on zadrżał i przerytym głosem wydusił z siebie, że mnie kocha. I nieubłaganie wielce kłamał, dlatego płakał. Zabrałem rękę z jego ramienia, wstałem z łóżka, na którym siedzielismy, i przeszedłem się po pokoju.

    "Nie kochasz mnie. Chciałbyś, ale nie potrafisz."

    Tego dnia owiał nas chłód — wielki, nieokiełznany, niepohamowany, kruszący nas w drobny mak i cała ta nasza miłość na pokaz rozpadła się wraz z ostatnim papierosem spalonym na pół. Wymyślone kochanie, po ciemku ku świetle skradanie i przed prawdą chowanie. To byliśmy my, wychowani w mroku, dzieci żalu, nauczeni zniczy, marmurowych nagrobków i najpiękniejszych kwiatów, jakie wpadły nam w ręce.

    Ku śmierci oddaliśmy życie, dziwiąc się, że nic z nas nie zostało.

    Ceniliśmy wzajemne ciała wyżej od słów, dopóki nam ich nie zabrakło, a wtedy zostały już tylko modły o święty spokój albo i mniej.

    Tknęliśmy się MDMA. Razem, prawie że za rękę, szliśmy do dilera wiedząc, że własnej przyszłości nie sprzyjamy. Wzięliśmy jedną pigułkę na pół. Koko się podobało, mi mniej. Przez parę godzin łaziłem po mieszkanku w tą i z powrotem, byleby ruszyć się z miejsca. Potrzebowałem chodzić, zrobić coś ze sobą. Uprawiałem seks z Koko i chciałbym nazwać to kochaniem się, ale nasza miłość minęła. Wiatr ją porwał. Nas razem z nią.

    Samych siebie szukaliśmy po całym kraju, ale słuch o nas zaginął, a mosty runęły. Nie było powrotu. Nie mogliśmy się nawet pożegnać.

    Dopadł nas nieokiełznany kataklizm i ze zdartych gardeł wyszarpał nam przekleństwa. „My nie mamy sensu" wyszeptałem wtulony w jego nagie ciało w środku chłodnej nocy. Kryła nas kołdra i kłamstwa. „A musimy?" zapytał, ja z boku przewróciłem się na plecy i nie dotykałem go już nawet opuszkiem palca. „Ciągniemy to na siłę. Ty boisz się zapomnieć, ja nie chcę zostać sam. Nie kochamy siebie, tylko..." słowa stanęły mi w gardle i ciało zdrętwiało, i oczy zaszczypały, i straciłem mowę. Kochałem go do szaleństwa, o Boże.

    Milczał, rękoma przetarł buzię i z westchnieniem zapytał „Tylko?" Chciał, bym dokończył, ale dokończyć nie potrafiłem. Język związany miałem na supeł. Zrobił to za mnie. „Szukasz w nas czegoś pięknego, niepotrzebnie. Wmawiasz sobie, że pewnego dnia pokochamy się zdrowo, a później łykasz Xany, zapijasz je alkoholem, prosisz o seks. Zrozum, że jesteśmy straceni. Nic w tym świecie po nas. I nie doszukuj się w tym wszystkim sensu, bo nic go nie ma."

   Mówił, ja słuchałem. Zamilkł, ja pękałem; kości skruszyły mi się w pył i płuca zapadły, i mięśnie zerwały, i organy rozlały, i nic ze mnie nie zostało. Było lżej — lżej na sercu, kiedy uświadomiłem sobie, że nie mamy nic do stracenia. Żyłem, nie trzymając się niczego. „Ucieknijmy" powiedziałem, Koko zapytał „przed czym?", wtem ja odpowiedziałem, że przed nami samymi. Przed naszą codziennością, wyglądem, mieszkaniem, rankiem i nocą.

    Następnego dnia zaczęliśmy uciekać.

    Koko zrobił sobie kolczyka w języku, ja parę w uszach. W kolejnych dniach przefarbował pasma włosów na białe i podciął mi końcówki. Gdy mieliśmy więcej pieniędzy, zrobiliśmy sobie tatuaże; ja na przedramieniu, Koko na obojczykach. I zaczęliśmy palić inne papierosy niż wcześniej, piliśmy inny alkohol, braliśmy inne leki, zmieniliśmy godziny pracy. Ja siedziałem w warsztacie od południa do wieczora, tak jak on w klubie za barem podawał drinki do nocy. Wracał po piątej do domu. Czasami na niego czekałem, nie spiąć w nocy ani minuty. Po prostu chciałem przywitać go w drzwiach.

    Całkowicie wyprowadził się od rodziców. Dzieliliśmy rachunki na pół, na zmianę robiliśmy zakupy i sprzątaliśmy. Obiecywaliśmy sobie, że jest i będzie lepiej — zaczniemy od nowa, osiągniemy spokój. Bo nie chcieliśmy nic, prócz niego.

    Żyliśmy cicho. Po cichu kładliśmy się spać i wstawaliśmy. Rozmawialiśmy ze sobą niemalże szeptem, cicho się kochaliśmy i śmialiśmy. Śniliśmy w swoich ramionach w noce, kiedy nie mieliśmy zmian i mogliśmy razem położyć się spać. Mało ich było. Tęskniłem za dniami, kiedy chodziliśmy jeszcze do szkoły. Więcej było nas w nas.

    Nie zależało nam na niczym, nie oglądaliśmy się za siebie, pustką pełniliśmy to, czego między nami brakowało. W naszym mieszkaniu było nieustannie zimno i ciemno. Zapomniałem, kim byłem w tym wszystkim. Przepadłem. On razem ze mną.

    I jednej nocy wyznał mi, że on już dłużej tak nie potrafi; że co dzień umiera, że żar głęboko w nim wypala jego ciało od środka, że gnije, że się rozkłada, że z niego to już tylko zwłoki zostały i boi się, że nie doczeka jutra. A ja go słuchałem, gdy opowiadał, gdy płakał, gdy mówił, żebym go, proszę, ratował, bo z niego zaraz nic nie zostanie. Ta pustka go wyżarła, wytopiła w nim dziurę i stłukła jak najcieńszą porcelanę, zostawiła w strachu, że zostanie pogrzebany w piachu.

    A ja nie potrafiłem mu pomóc.



——————————————
byle do środy, święta i wolne. niech ten rok szkolny się skończy

nie wiem jak będzie z pisaniem, bo wzięłam poprawkę z matmy na pierwsze półrocze i całymi dniami będę się uczyć, a później grać w dragon age

miłego dnia misie

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz