osiem

47 9 18
                                    


    Nie potrafiłem spać ani funkcjonować. Minęły trzy tygodnie, od kiedy Koko zniknął i ponad tydzień, odkąd wyrzuciłem leki na śmieci. Zasypianie stało się trudne. Najtrudniejsze. Kręciłem się w łóżku godzinami, otwierałem okno, paliłem papierosy, zmieniałem ciuchy, słuchałem muzyki, by jakoś ułatwić sobie sen, ale prowadziło mnie to donikąd. Tyle razy wykręcałem numer do dilera, by odzyskać Xany. Nie zadzwoniłem ani razu, choć od stóp do głów drżałem, panikowałem, nie potrafiłem się skupić ani dobrze spać.

    Tylko pracowałem. W warsztacie o mnie mówiono; dobrze i źle, codziennie inaczej. Niektórzy gadali, że to moja wina, że zerwaliśmy, że jestem ćpunem, że Koko beze mnie miałby lepiej. Drugiego dnia mówili, że szkoda mnie, że oni sami nie wytrzymaliby w niepoprawnej miłości tyle, co ja. Niektórzy przestali ze mną rozmawiać, inni zaś robili to częściej. Co jakiś czas nazywali mnie pedałem, ale kim oni byli, bym był ich słuchał? Nie przyjmowałem krytyki od ludzi, od których nie przyjąłbym rady.

    A większość z nich trzymało się z pieniędzy kochających rodziców, ukończyło prywatne szkoły, wychowało się dobrze i w szacunku. Oni nic nie wiedzą o ćpaniu. Nic a nic. Nie mają pojęcia, jak wielce pożera to człowieka, jak pod prochami ludzie gniją i rozkładają się w żywych jeszcze ciałach, jak gdy ilekroć otworzą oczy, chcą zatrzasnąć je z powrotem i nigdy już nie otworzyć. Oni wszyscy nie mają prawa wiedzieć, jak piekielnie ciężko jest to rzucić, poddać się nędzy, w której całe te ćpanie się zaczęło.

    Byli ludźmi głupimi — i nie temu, że nie ćpali, a dlatego, że nie będąc w mojej skórze śmieli mówić, jak gdyby mieli o mnie pojęcie. Mówili tak nieświadomie. Jak dzieci. Dzieci naiwności i słów bez sensu.

    Starałem się utrzymać mieszkanie w czystości. Co dwa, trzy dni myłem naczynia, odkurzałem co tydzień, na bieżąco prałem i składałem ubrania, tarłem kurze, gdy się uzbierały, wynosiłem śmieci. Starałem się żyć życiem mądrym, niegłupim i niesłabym. Poprawnym, świadomym, oczytanym. Nikt nie wmówi mi że jestem tym, którym nie jestem.

    Odżywiałem się lepiej. Zastosowałem parę rad, które zalecił mi lekarz, kiedy stwierdzono u mnie anemię. Było nieco lepiej.

    Przestałem prosić, zacząłem działać. Samemu darować sobie rzeczy, o których marzyłem. A śniłem o spokoju i niejaki spokój osiągałem, będąc z dnia na dzień coraz dłużej bez leków i amfetaminy. Nie chciałem próbować nawet alkoholu. Nawet piwa. Nawet bezalkoholowego. Wszystko, bylebym nie był taki, jak jeszcze miesiąc temu.

    Tęsknota za Koko była nieokiełznana, nie do opanowania, nie do zniesienia. Szukałem go na ulicach, w sklepach, w oknach. Nie wiedziałem, gdzie mieszka — czy sam, czy z kimś, czy, nie daj Boże, poprosił rodziców, by mógł u nich na chwilę zostać. Potrzebowałem go. Potrzebowałem tak, aż bolało. Chciałem go widzieć, słyszeć, czuć i kochać. Ukazać mu choćby rąbek tego, jak tragicznie chcę go tu, w moim mieszkaniu, w moim porządku.

W opanowaniu, którego się nauczyłem, w sztuce życia, którą uprawiam. Chciałem z nim porozmawiać; opowiedzieć, że prawie miesiąc nie ćpałem i nie piłem, że trzymam się na trzeźwo i daję sobie radę. I jeżeli on upadł tylko niżej, nie szkodzi. Chwycę go za rękę, przytrzymam, otworzę mu oczy, pomogę, powiem mu, że kocham go nad życie własne i wszystkich innych.

W tygodniu pracowałem sześć dni, by nieco zarobić. Mniej mówiłem, więcej czyniłem. Niekiedy w przerwach łapali mnie ludzie i zadawali pytania. „Ty jesteś tym chłopakiem Koko, no nie? Dałbyś mi do niego kontakt?" raz mnie zapytano, odpowiedziałem „dlaczego?", a wtem spotkałem się ze zdziwieniem wielkim i niezrozumiałym. „Przecież wiesz." Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia. „Siedzi w dilerce i ponoć wszystko od niego jest niezłej jakości."

Wpierw zaśmiałem się człowiekowi w twarz, powiedziałem mu, że gada bzdury i że na pewno pomylił osoby. Odpowiedział, że nie. Nikogo nie pomylił. Wszyscy jego znajomi skupują towar od Koko i wcale nie narzekają na jego jakość. Wręcz ją chwalą. „Chuja ci dam, wypierdalaj."

I tego wieczora, prawie że nocy, przeklinałem go i darłem się na całe mieszkanie, by go diabli wzięły. Paliłem papierosy skulony na podłodze w ciemnym, zimnym salonie. Zeżarty przez własną głowę, skatowany pustymi nadziejami, ślepy, kląłem na niego wiele razy. Bo zamiast wziąć się za siebie, wziął się za dilerkę. I dlatego mówił, że lepiej będzie, kiedy się wyprowadzi, dlatego mówił, że potrzebujemy się rozdzielić.

On wiedział.

On nie wmawiał sobie kłamstw, że będzie lepiej. Tylko chronił mnie przed wirem, który miał w planach go pochłonąć.

Bo Koko był człowiekiem słabym, o słabych myślach i kościach i głowie podatnej na zgniliznę. Zatruł się tym światem i pragnął tylko, bym i ja nie skończył chory. On zaś spisał się na straty, oddał własne życie Bogu z powrotem, oddał je na otwartych dłoniach, kazał je wziąć i najlepiej pozwolić spłonąć daleko w piekle. Myślałem, gdzie w tym wszystkim ja. Czy naprawdę miał wrażenie, że odejściem mnie ochroni, czy nie miał woli, by nas ratować, czy sam chciał pogrążyć się w tragedii jeszcze głębiej, bowiem uzależnił się od przykrości.

Czy Koko kiedykolwiek prawdziwe żył, czy przynamniej chciał żyć, zastanawiał się nad życiem. On sam siebie skrzywdził, nie potrafiąc oddać Akane aniołom, nie mogąc zakopać jej w piachu. Dać odejść. Pozwolić sobie patrzeć przed siebie, a nie zamykać oczy, ilekroć się bał. A Koko widział przed sobą jedynie strach — wielki, paniczny, nieokiełznany, niepohamowany.

Bał się tego, ile razy w ciągu dnia potrafił uderzyć mnie w twarz i podrzeć moje ukochane książki. Przerażała go myśl, że jest ćpunem i ćpaniem zaraził własną miłość. Więc niech usłyszy, że już nie ma się czego bać. Bo jestem tu — coraz zdrowszy, spokojniejszy, stabilniejszy, oczytany. I kocham go, i kocham na niego patrzeć, być przy nim, zasypiać w jednym łóżku, spędzać dobre wieczory i dotykać go po nagiej skórze, bo najpięknieszy jest wtedy, kiedy mi ufa.

On potrzebuje zrozumieć, że pogrążenie się w cierpieniu jest dla ludzi słabych. Bo nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo. Nikt nie obiecał, że będzie miał dobre życie. Niech żyje i nie umiera. Mówi i nie milczy. Niech nie boi się wysokości. Niech otworzy zatrzaśnięte oczy, zrozumie czego pragnie, idzie ku szczęściu i ilekroć się przewróci, niechaj wstanie. Bo czego się obawia? Śmierci? Przecież pragnie jej od tylu lat. Ale czy pragnie jej prawdziwie, skoro czuje strach przed postawieniem kroku dalej niż sięga jego wzrok.

Koko oślepł. Dlatego niech użyje słuchu. Jeżeli ogłuchnie, niech rękoma dotyka podłoża. Ludzie są naturą, a ludzka natura pragnie życia i sztuką jest chcieć i móc. A on może, ale wmawia sobie, że nie, bo się boi.

Ze mną nie musi się bać.

I tego dnia kończyłem pracę po dwudziestej drugiej. Przebrałem się z roboczych ciuchów, zebrałem rzeczy, umyłem ręce z brudu, który uzbierał się przy naprawianiu motoru. Wyszedłem z firmy, owiał mnie chłód i oczy zaszkliły. Było tak ciemno. Tak cicho, spokojnie. Ulica zasypiała. Z kieszeni kurtki wyciągnąłem kluczyki od motoru, którym przyjechałem, i znalazłem na parkingu. I gdy byłem już coraz bliżej, usłyszałem szelest. Wtem zobaczyłem go; z rumianymi od zimna polikami, z ohydnymi cieniami pod powiekami, owinięty w kurtkę, drżący przez chłód. Był prawie że taki sam, jak sprzed trzech tygodni. Jedynie bardziej wyczerpany, nieco cichszy.

„Bałeś się?" zapytałem, stojąc daleko od niego, aż ledwo w pełni dostrzegałem jego twarz. „Czego?" zdziwił się, wnet wiatr rozwiał mu włosy, a ja odpowiedziałem „bycia samemu przez tak długi czas." Zacisnął pięści i spuścił głowę, wykorzystał ciszę, by mi odpowiedziała. Wiedziałem, że ostatnie trzy tygodnie spędził w przerażeniu. „Przepraszam" wydusił z siebie cienkim jak nitka głosem. Podszedłem bliżej niego, narobiłem hałasu butami. „Nie przepraszaj. Po prostu pozwól mi dziś zabrać cię ze sobą do domu."

Był pijany, dopiero to zauważyłem. Czułem od niego wódkę i papierosy. Pokiwał głową i zerknął na mnie ze łzami w oczach wystraszony. Podlegał strachowi jak nikomu innemu. Ująłem jego buzię w dłonie i całowałem, a on całował mnie i całowaliśmy się stęsknieni i zrozpaczeni.

    Chwyciłem jego zmarzniętą, skostniałą dłoń, kazałem usiąść na motorze zaraz za mną i mocno, mocno się trzymać. 

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz