trzy

86 10 34
                                    


    Chorowałem. Moje ciało opadało z sił; słabłem, spałem przez większość dnia, nie potrafiłem skupić się na niczym, włosy wypadały mi niemalże garściami, a paznokcie tłukły i łamały. Byłem słaby, jakby wiecznie wycieńczony, zamknięty w skorupie. Koko namówił mnie, żebym przebadał krew. Wpierw powiedziałem, że to durne — później cała ta codzienność stała się nieznośna. Odstawiłem benzo na trzy tygodnie przed pobieraniem krwi.

    Do przychodni zawiózł mnie Koko i ściskał za rękę czekając w kolejce. Prosił pielęgniarki, żeby mógł wejść do sali ze mną, ale się nie zgodziły. Zostałem więc sam, słaby, słabiutki. Podwinąłem rękaw, starsze kobiety z igłami skrzywiły się na blizny. Pobrano mi krew i poddano badaniom, na diagnozę czekałem chwilę.

    Anemia.

    Tłumaczono mi, że to obniżona hemoglobina spowodowana najpewniej okropną dietą. Dostałem proponowaną rozpiskę jedzenia — nie zastosowałem się. Powiedziałem lekarzom, że w porządku, że będę jadł dobrze i poprawnie i wyszedłem, i razem z Koko pojechaliśmy jeść śmieciowe żarcie. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu gotować czy zamówić odżywczych posiłków. Codziennie jadłem inną ilość kalorii o różnych godzinach i różnej zdrowotności. Wróciłem do benzo.

Zaczęła się zima — lodowata, poszarzała, mętna, zamglona, biało-granatowa. Kostki u palców i poliki zachodziły mi krwistą czerwienią, skóra była coraz to bardziej sucha i zniszczona; okropna w dotyku, jak kora drzewa. Noce bywały dłuższe, a ja niemalże każdą z nich spędzałem z Koko. I, dobry Boże, źle się z nim działo. Zaczął dużo płakać; dniami nawet ryczeć, złościć się, aż wściekać i walić w ściany, i drzeć strony moich ulubionych książek, i wyzywać mnie, i bić mnie w szale po buzi, a później błagał, żebym mu wybaczył i rozpaczał, że wcale nie chciał i tak bezgranicznie mnie kocha.

    Z siniakiem na poliku całowałem go w mokre od łez usta i mówiłem, że to okej. Nasza miłość była paranoiczna, nieubłaganie chora i przesiąknięta żalem. Zatruta, nadszarpnięta, stłuczona i nienauczona wspólnoty. Ilekroć się kłóciliśmy, na zgodę uprawialiśmy seks i mieliśmy nadzieję, że z ranka będzie już tylko lepiej. Słowa niewypowiedziane, czyny nieprzemyślane, dni na stracenie skazane. Wpadliśmy w wir. Błąkaliśmy się między sobą, ukradkiem szukając wyjścia. Ale drogi powrotnej nie było, a on tknął się LSD.

    Pierwszy raz wziął je sam, za drugim ja też położyłem kwas pod język. Jacy byliśmy rozbawieni, jacy uradowani zwykłymi naszymi buziami, ruchami rąk, tapetami. Leżeliśmy na łóżku w rozwalonej, brudnej pościeli i ze zgaszonym światłem mówiliśmy bzdury.

    Nie miałem pojęcia, kim jestem. Czy sobą, Seishu, czy nią, jej zastępstwem, i błądziłem między tym i ilekroć spojrzałem w lustro, coraz mniej mnie w nim było. Odbijałem się bez twarzy, jak za mgłą, jakby szkło było brudne. Brakowało mnie we mnie. Jakiegoś zgubionego skrawka, mojego rąbka, malutkiej części. Choćby okruszka. Gdzie byłem? Jestem i będę?

Będę martwy, jeżeli to się nie skończy.

Kwas zszedł, opadliśmy. Runęliśmy na ziemie z hukiem, aż przez podłogę spadliśmy na dno piekieł. W nieskończoność naszej głupoty, durnoty, duchoty, gdy mnie całował — tak miękko jak jeszcze nigdy. Oh, pożal się Boże, on nawet mnie we mnie nie widział. Powieki zaszyte miał na okrętkę, brzydko, i zapatrzony w nią, daleko, nie dostrzegł moich łez. Perłowe, bijące w blasku srebrnej nocy.

Następnego dnia kupił mi czarne, drogie, matowe szpilki. Zapytałem „dlaczego?", odpowiedział, że dawno nie widział mnie w obcasach, a moje stare nadają się na śmieci; całe zdarte, znoszone, odgniecione. Założyłem je, wtem kazał mi ładnie się ubrać i nie planować niczego na dzisiejszy wieczór. Pocałował mnie raz jeszcze, wyszeptałem marnym, zachrypniętym głosem „dziękuję", a on odpowiedział, że mnie kocha. Albo wcale tego nie powiedział. Może nigdy tego nie mówił. Nie wiem, to paranoja. Rzeczy nieprawdziwe przeplatam z prawdziwymi.

Po dziesiątej wieczorem wezwał taksówkę i zabrał mnie pod klub; świecący, z mnóstwem ledów, napisów, zdobień, z długą kolejką i ludźmi okrytymi drogimi ubraniami. Weszliśmy do środka, zapłacił za mnie i za drinka, który zaraz mi kupił. Całował mnie przy wszystkich, chwaląc słodycz moich ust po wypiciu napoju. Zamówił mi kolejnego drinka i sobie też, tym razem mocniejszego. Za rękę wziął mnie na parkiet, obracał w dłoniach, dotykał od stóp do głów, wplątywał dłoń w moje włosy.

    I światła były tak szybkie, i smutki tak odległe, a on mi taki bliski, a jego ręce tak ciepłe. Lampy migały szybciej niż moje oczy widziały, muzyka — gwałtowna, prawie hucząca — w głowie błąkała mi się od ucha do ucha i byliśmy w tym wszystkim pijani, zakochani i uradowani. Pot kroplami po nas spływał, lepiąc nam do buzi włosy i ubrania do skóry. Szpilki łamały mi nogi, ale Koko brał mnie pod ręce i pilnował, żebym nie upadł. Bym nie poznał dna większego niż już znaliśmy i byśmy pod daleką granice nie zeszli.

    Był piękny i z pięknem w oczach patrzył na mnie, a ja w tej całej miłości pękałem i ległem w gruzach na samą myśl, że nikt inny mieć nie może go tak, jak ja go miałem.

    Koko stał po drinki, ja czekałem nieopodal, oparty o zimną ścianę. Wtem podeszła do mnie dziewczyna — z dziwotą spojrzała na moją bliznę i matowe szpilki — zapytała o niego, zwąc go kolegą, i prosiła o jego numer. „Niech sam ci da" odpowiedziałem jej, ona cała w nerwach podeszła do Koko. Odbierał wtedy drinki i z nią tuż obok niego szedł w moją stronę. Ona mówiła, on zaś milczał, podając mi szklankę i przelotem pocałował mnie w usta, każąc jej szukać gdzie indziej.

    Szeroko otworzyła pomalowane brokatem oczy i uchyliła usta. On był mój i ja byłem jego i, Boże, pragnąłem całemu światu wykrzyczeć, ile tylko ja mógłbym z nim zrobić.

    Wyszliśmy z klubu po czwartej. Koko wezwał taksówkę i trzymał mnie pod rękę, bo nogi łamały mi się w pół. W aucie zdjąłem szpilki i głowę oparłem o jego ramię. Oczy same mi się zamykały. Emocje ze mnie zeszły, spłynęły razem z potem, opadły. Trzeźwiałem. Znów nie wiedziałem, kim byłem, nie potrafiłem bez lęku spojrzeć w lustro. Miałem ze sobą problem. Niosłem go w dwóch rozłożonych dłoniach, a on we mnie wsiąkał, a ja go chłonąłem. Byłem nim, problemem, czułem go głęboko, głęboko w sobie — na samym moim końcu, koniuszku, i łzy leciały mi z oczu, i Koko pytał, dlaczego, ale ja nie potrafiłem odpowiedzieć.

    Zabrał mnie do mojego mieszkania, rozebrał, ubrał w piżamę, zmył makijaż, rozczesał włosy. Położył się ze mną na łóżku i znów zapytał, dlaczego płakałem, wtem wydusiłem z siebie „kim ja tak właściwie jestem?", a on zaniemówił i przyglądał mi się długi czas. Oczy zaszły mu żalem, konkretnym lękiem, niepewnością żrącą jak kwas. Wziął moją dłoń w ręce, przyłożył ją sobie do buzi. I nie miał do mnie sił, nie miał zamiaru udawać, opowiadać bajek, wmawiać mi, że sam też siebie zna.

    „Nie wiem, Inupi"

  

———————————————
skończyłam jedynkę dragon age z dlc i czas na dwójkę kochani, lecę z tym

nie ma mnie długo, ale sporo się dzieje u mnie

miłej nocy misie

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz