dziewięć

47 8 29
                                    


Nie bałem się niczego w świecie. I obejmował mnie w talii, gdy dociskałem gaz i wyprzedzałem auta, i lgnął do mnie, i wzrokiem wodził za ulicami, ale też milczał. Pijany szukał siebie w tym poronionym mieście. Pod mieszkaniem zdjąłem z jego głowy kask i pocałowałem w czoło. Niech ma odrobinę miłości, nim zadam mu pytania, które ciurkiem pociekną po naszych polikach. To będą naprawdę słone łzy.

    „Gdzie mieszkałeś cały ten czas?" zapytałem, odkluczając frontowe drzwi i wraz z nim przekroczyłem próg. „U Drakena i jego laski przez pierwsze półtora tygodnia. Później raz w hotelu, raz u prawie nieznajomych." Ściągnąłem buty i kurtkę. „Rozmawiałeś z rodzicami?" spojrzałem po nim, on schlany próbował rozwiązać sznurówki ciężkich glanów. Posadziłem go na podłodze i zacząłem mu pomagać. „Co ty. Wolałbym spać na dworze niż u nich." Zdjąłem z jego nogi pierwszego glana, zacząłem rozwiązywać drugiego.

    Wodził wzrokiem po ciemnym mieszkaniu, dopatrywał się każdego kąta, każdego zakamarka, zerkał po podłodze, ścianach, suficie. „Czysto tu" wyszeptał, wtem odłożyłem obydwa jego buty na bok i ściągnąłem z niego kurtkę. „Tak, czysto. W przeciwieństwie do ciebie, Koko. Nie chcę, żebyś dłużej ćpał. Chlał ponad umiar też nie." Spojrzał po mnie niewyraźnie. Cały taki był — niewyraźny — jakby patrzył na mnie zza brudnej szyby. „A ty, dasz radę to rzucić?" zapytał cichutko, najciszej. „Nie biorę od prawie miesiąca, Koko" odpowiedziałem, zrobił wielkie oczy. Spróbowałem podnieść go z podłogi, by usiadł na kanapie, by nie musiał gnieść się na twardej podłodze, ale nie pozwolił się podnieść. „To wszystko szło w złym kierunku, wiesz" powiedział, skrzywiłem się na jego słowa, zapytałem „co?", wtem odpowiedział mi „nie wiem, kurwa. Nie sądziłem, że mamy coś do stracenia i wjebałem nas obydwu w dragi. Ja z tego nie wyjdę. Może i ty dałeś radę, ale ja nie. Inupi, to wszystko... ja nie chcę przestać."

    Pisk; jeden wielki, okropny. Wrzask; taki nie do zniesienia, obskurny i śmiercionośny. Oddałem wszystko, bym mógł tego dnia ugościć go w czystym domu, podać dobre jedzenie, kochać się w pachnącej pościeli. A on mimo całego mojego wariactwa, na które zachorowałem próbując ukazać mu odrobinę troski, mówił, że nie chce skończyć ćpać. Zbladłem, jak i zbladł on. Pobladliśmy, wyblaknęliśmy. Byliśmy biali, bialutcy jak kartka papieru, straceni i samobójczy.

    „Chcesz umrzeć, Koko?" zapytałem cichutko, nawet nie patrząc mu w oczy. „Jeżeli nie, dlaczego robisz wszystko, żeby się zabić?" dokończyłem, wtem on zacisnął pięści, zazgrzytał zębami, pociągnął nosem. Ze stromej krawędzi zleciał na sam dół. I żadne z nas nie pójdzie do nieba.

    „Kochasz ją wciąż?" popatrzył na mnie zły, wręcz wściekły, w strasznej furii. Skrzywił się. Brzydki był taki. „Dlaczego wszystko sprowadzasz tylko do niej?! Rozpamiętujesz ją za każdym razem. Nie potrafisz odnaleźć problemu gdzieś indziej niż w Akane." Darł gardło jak moje ulubione książki, gdy zaćpany się złościł. Wrzeszczał podobnie do nocy, w których się bał. Wiele było w nim lęku, Panie Boże. „W takim razie powiedz mi, Koko, w czym tak naprawdę tkwi problem?" odzywałem się szeptem, jak bez głosu. Jak niemowa. Łamaliśmy przysięgi składane na skostniałych kolanach.

    Mieszkanie zaszło zapachem zgnilizny. Smród był nie do wytrzymania. Koko nie odpowiedział, jedynie wpatrywał się w podłogę z włosami opadniętymi na bladą, wycieńczoną twarz. Może płakał. Może nie. Może, może. Mnóstwo mórz, w których tonęliśmy, i ilekroć wyciągaliśmy ku sobie dłonie, byliśmy tylko bliżsi dna. Kochaliśmy się na zabój, do śmierci, a więc zmarliśmy i nie sposób nas ratować. Ludzie kochający są ślepi. Są głusi, są zadurzeni, są pozbawieni zmysłów. Kocham go nazbyt — tak wielce, że aż go nienawidzę. Nie znoszę jego głosu, jego wyglądu, ciała, zapachu, zachowań, nawyków, jego imienia i nazwiska i nie znoszę go kochać.

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz