sześć

56 9 12
                                    


    Spragniony byłem człowieka, którego nie mogłem posiąść. Bo Koko kochał się w dragach, a ja kochałem się w nim i cała ta nasza miłość po prochach była niczym innym niżeli paranoją, której się wypieraliśmy. Tliło się to głęboko w nas i słyszeliśmy szepty, dniami głosy, a nocami nawet krzyki jakobyśmy mieli ostatnią szansę na zrobienie kroku w tył — lecz my woleliśmy być głupi i słabi, prowadzeni za rękę sztuczną dopaminą i udawaniem miłości, lubując się jedynie we wzajemnych ciałach.

Próbowałem przypomnieć sobie dzień pożaru, następnie jej pochówku i moment, w którym przyznałem mu, że Akane nie żyje i godzinami w nocy nie spałem, byleby odtworzyć w pamięci szereg tych dni, ale nie potrafiłem. Nie pamiętałem nic. Może jedynie okropny szloch rodziców i wysoki pisk w uszach, nie więcej. Zniknęła jakaś część mnie — ta jeszcze niedojrzała, nim obróciłem się w nędzy, nim pokochałem nienależycie.

Poprosiłem Koko, by spróbował opowiedzieć mi, co się ze mną wtedy działo, ale on też nie pamiętał. Wtem zacząłem myśleć, czy to kiedykolwiek w ogóle się wydarzyło; czy nie uroiłem sobie przypadkiem ognia, czy sam w głowie nie wmówiłem sobie, że kochałem i kocham. Czy to wcale nie było tak, że pewnego dnia po prostu się pojawiłem, a wszystko co przed tym, to tylko wyobraźnia.

To nie potrafi do mnie dotrzeć — świadomość, jakobym niegdyś naprawdę miał te jedenaście lat i jeszcze niezagojoną buzię. Koko powiedział, żebym przestał zawracać sobie tym głowę, a później uprawialiśmy seks, bo tak zwykliśmy robić, gdy brakowało nam słów. Jakaś ohyda mnie wtedy złapała. I nie winię go, wszak on chciał dobrze, robił to, co myślał, że będzie dla mnie odpowiednie.

Ale ja, rozebrany i spocony, modliłem się o sen, kiedy on po wszystkim spał przy boim boku przykryty kołdrą aż po szyję. Ująłem jego rękę w dłonie, splątałem nasze palce i przyłożyłem sobie do polika. Później pocałowałem wierzch jego dłoni i wstałem, uchyliłem okno, z powrotem usiadłem na łóżku. Nagi. Cały rozebrany. Bez nawet skarpet. Ciało miałem w zadrapaniach, siniakach i malinkach i kochałem to wszystko tak wielce jak Koko, bo to jego dłonie odciskały, gdy było nam najlepiej.

Oglądałem własną skórę i niedowierzałem, że jestem prawdziwy. Że niedaleko mi do dwudziestego roku życia i że mam własne mieszkanie, i własne pieniądze, i miłość życia, i jestem ćpunem i wrakiem. Dziwne to było. Mimo mojego ćpuństwa potrafiłem łączyć to z robotą i mieć parę groszy na koncie, by wydać je na więcej leków i amfetaminy. Na przedramieniu miałem tatuaż, niezbyt dobrze wygojony i zrobiony po znajomości przez samouka. Zamknąłem okno, gdy zmarzłem.

Ogarnął mnie spokój, a może to początek końca. Wielka akceptacja, że jestem kim jestem — marnymi zwłokami, przykładem, jak ze sobą nie skończyć.

Koko przebudził się w nocy, zapewne z zimna. Powiedziałem „skończmy z fetą na chwilę", on ledwo co otworzył sklejone powieki i zapytał „damy radę?". Odpowiedziałem, że nie mamy wyjścia. Że jesteśmy chorzy i nadszedł czas, by się leczyć, bo umrzemy. Gdy zapytał, czy chodzi mi o ośrodek, powiedziałem, że nie, bo to sięgałoby już za daleko. „Domowy odwyk" wyjaśniłem, wtem poszliśmy spać i śniliśmy aż do popołudnia następnego dnia. Kolejnego mieliśmy iść do pracy.

    Wypaliłem w łóżku ćwierć paczki papierosów, nim wstałem. Całe mieszkanie było w syfie; pełne od kurzu, brudnych naczyń, rozlanych napojów, filtrów papierosów, ubrań i śmieci. Śmierdziało tu śmiercią, zgonem niezwykle cuchnącym i starałem się sprzątać, ale nogi się pode mną łamały. Koko pomagał — przynamniej się starał. Po dwóch godzinach zrobiliśmy tyle, ile powinniśmy byli w pół. Wszystko mnie bolało. Nie mogłem leżeć ani siedzieć, ani stać, ani chodzić. Dawno temu straciłem umiejetność kontrolowania drżenia ciała. Po prostu się trzęsłem.

    Błagałem Boga, bym mógł odzyskać normalność. Przepraszałem go, skomlałem skulony na panelach o jego wybaczenie, bym mógł chociażby mieszkanie dobrze posprzątać i śnić dobrym snem. Rozpaczałem. Złożyłem drżące ręce jak do modlitwy. „Wybacz mi, Panie, oczyść mnie z grzechów, daj mi wiarę, daj mi sens, oszczędź mi żalu, ratuj Koko, a dopiero później mnie. Podaruj mu zdrowie i zabierz go ode mnie, bym mu nie wadził i by mógł być szczęśliwy. Spraw, żebym gotował się w piekle, ale pozwól mu doznać nieba choć ten jeden, jedyny raz. Proszę ja ciebie. Amen".

    Leżałem na środku ciemnego, cichego, zimnego salonu z twarzą przy podłodze. Koko złapał mnie za rękę i głaskał. Mówił, że mnie kocha i damy sobie radę, jakoby pewny był swoich słów i kłamstw obrzydliwych się nie wstydził. Bo sam wiedział, że łże.

    Przewróciłem się na plecy, spojrzałem po nim od góry w dół; taki kruchy, mętny, jak dziecko zgubiony i naiwny. Wyczerpany, pozbawiony wiary od dnia następnego w przyszłość. Każde nasze jutro było tym ostatnim. Nachylił się na centymetr nad moją twarzą i objął w dłonie moje poliki. Całował mnie jak na pożegnanie — sam nie wiedział, ile nam zostało. Pachniał miłością i ciepłem, był rozgrzany mimo chłodu. A smakował trwogą, okropnym strachem, że się nawzajem potracimy.

    Wyglądałem jak w drgawkach, tak się trzęsłem i nie potrafiłem się opanować, gdy tak strasznie mocno kochał mnie samym znikomym pocałunkiem. Byłem taki kochany.

    Byliśmy tacy przeklęci.

    Objawiliśmy się sobie nagle, zatraciliśmy jeden w drugim, zmarliśmy za rękę z pocałunkiem na ledwo rozwartych ustach. Robiło się jedynie ciemniej. Deszcz za oknem zamienił się w burzę, jak i my z ludzi przypominaliśmy umarłych. Mieniliśmy się łzami i zaszliśmy rdzą.

    „Wyprowadzę się" wyszeptał tak cichuteńko, tak delikatnie. „Nie damy ze sobą dłużej rady. Wzajemnie ciągniemy się tylko ku śmierci i używkom. Jeżeli chcesz pójść do nieba, musisz iść beze mnie." skończył mówić, kiedy głos osłabł mu tak wielce, że nie potrafił nic z siebie wydusić.

    I świat skazał nas na odkupienie win umierając z nieokiełznanej miłości. Kochaliśmy się do szaleństwa i wtem szaleństwo odebrało nam nasze kochanie się i miesiąc później mieszkałem całkiem sam. Wpierw nie chciał zabrać swoich rzeczy — zapewne myślał, że jeszcze do siebie wrócimy. Po dniu płakania jednak spakował się do końca przez wielkie łzy. Siedziałem po turecku na łóżku, kiedy wyjmował z szafy swoje ubrania.

    Wyszedł w nocy, kiedy spałem, bym nie próbował go zatrzymywać. Obudziłem się konający z miłości, sam, bez nikogo u boku, bez chłopaka, z którym byłem prawie trzy lata. Nasz związek zakończył się paczką drogich papierosów, które zostawił po sobie na pościeli.

    Jak wielki tragizm chowa w sobie historia o dzieciach kataklizmu?



——————————————
miłej nocki misie

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz