siedem

51 8 34
                                    


Odkąd mieszkałem sam, pracowałem tylko więcej, by się jakoś utrzymać. I ledwo miałem na chleb, ledwo starczyło mi na opłacenie mieszkania. Ledwo jadłem, ledwo żyłem. Z Koko nie rozmawiałem od momentu jego wyprowadzki. Dwa tygodnie.

    Błąkałem się między martwymi ulicami. Pachniały zgonem, płaczem i brzmiały wrzaskiem i piskiem. Stary, brzydki kościół budowany dziesiątki lat temu stał na końcu ulicy. Mszę słychać było z daleka. Stanąłem pod mosiężnymi drzwiami, spojrzałem od góry na dół, przeprosiłem, że mam czelność nawracać się dla korzyści. Popchnąłem drzwi, dotknąłem wody święconej na wejściu. Nie przeżegnałem się.

    Sala zapatrzona była w księdza cytującego biblię. Budynek spowiły ciszą. Drzwi za mną trzasnęły, ja stałem sam, samiutki między dwoma rzędami ławek, na wprost ogromnego krzyża. Ściany miały kilometry, lampy powoli się przepalały, za oknami wieczór. I tylko cisza. Cichosza. Mnóstwo ludzi błagających o przebaczenie, mnóstwo próśb, mnóstwo wiary, zapatrzenia, nadziei, bliskiej śmierci. Większość ławek była pusta. Księdza słuchało zaledwie paru ludzi; starszych, co koniec im bliski. Jak rodzina.

    Podszedłem do konfesjonału. Uklęknąłem przy nim na kruchych kolanach, w środku siedział mężczyzna. Nie złożyłem rąk, a on tylko milczał. I była cisza, i kości mnie bolały, i żołądek ściskał, i głowa traciła świadomość, a wtedy wziąłem oddech i wszystko zniknęło. Nie miałem nic do stracenia. Odkaszlnąłem.

    „Ostatni raz spowiadałem się mnóstwo lat temu, nie pamiętam, co powinienem mówić. Ja nawet nie wierzę w Boga, Proszę Księdza. Tylko wyzywam go od skurwysynów raz na jakiś czas, kiedy odchodzę już od zmysłów i nic poza bluzganiem mi nie zostaje. Jestem ćpunem, ateistą, kłamcą, zdrajcą i wszystkim, co najgorsze. Zlepkiem kataklizmów. Jestem tragicznie zakochany w człowieku, którego nie mogę mieć, jeżeli chcę żyć. Bez niego i tak życie smakuje ohydnie, ale tu chodzi o niego. Pragnę, żeby zakochał się w kobiecie, skończył z amfetaminą i żył do starości, a ze mną u boku tego nie zrobi. Zabiłem siebie i go moją miłością do niego. Zamordowałem w nas te dzieciaki, które obiecały sobie szczęście. I żyję pośród niczego, bo nie istnieje rzecz, którą prawdziwie mam. Straciłem jedynego mężczyznę, którego kochałem szaleńczo ponad życie, ponad wszystko i wszystkich, i zostałem z niczym i zostałem nikim. Piekła się nie boję, przeżyłem gorsze rzeczy. Bóg może szarpać mnie za nogi i wrzucić w ogień, ale to nie będzie pierwszy raz, kiedy spłonę. Proszę tylko o to, by był beze mnie szczęśliwy."

    Usta od słów miałem wyczerpane, ale głowę czystą i lekką. Zwolnioną z tajemnic albo bzdur, które sobie wmówiłem. Drewno w konfesjonale zaskrzypiało. „Prowadzisz siebie i tego chłopaka donikąd. Wiesz, dlaczego uciekliście się do ćpania i marnotrawstwa? Bo jesteście słabi. Gdybyś był silny, gdybyś miał mądrą głowę i nie podtapiał samego siebie w żalu, żyłbyś w trzeźwości i spokoju. Kochałbyś i byłbyś kochany. Zabiłbyś przeszłość, nim ona zabiłaby ciebie. Ale ty jesteś słaby, Inupi".

W konfesjonale coś trzasnęło, pisnęło, zakrzyczało i straciłem oddech i rozum i ogarnęło mnie szaleństwo i ogromny wrzask. Poczułem dwa palce stukające mnie w ramię jak młotem. „Spowiadasz się do pustego konfesjonału, chłopcze. Nikogo w środku nie ma". I wstąpiła we mnie cisza. Nikt sekundę temu nie krzyczał, to tylko w mojej głowie. Tylko we mnie, moim świecie, moim wariactwie. Spojrzałem po starszej kobiecie, która przed chwilą się do mnie odezwała. Ściągnęła brwi, przymknęła oczy. Pełna współczucia, empatii. „Spowiedzi zaczną się dopiero za chwilę, kochanie" wyszeptała tylko, nim podniosłem się z skostniałych kolan.

Byłem otępiały i na otępiałych nogach wyszedłem na zewnątrz ku wieczorowi. Nikogo nie było w środku. Nikogo. Mówiłem do niczego i nic mi odpowiedziało.

Jestem słaby. Uciekam się do marnotrawstwa. Jestem słaby. Uciekam się do ćpania. Jestem słaby. Nie potrafię kochać i być kochanym. Jestem pusty, budowany niczym, stracony, ścięty, obłąkany. Żyję w piekle na własne życzenie, bo jestem słaby. Płonę, choć wyciągnięto mnie z ognia tyle lat temu. Był bym zmarł, gdyby nie Koko. Zmarnowałbym życie, które mogła mieć Akane.

W mieszkaniu każde leki, dragi, alkohol, zioło, lufki, bletki wyrzuciłem do śmieci. Bo słabi, jak ja, jak ja i Koko, nie zasługują na szczęście, a ja pragnąłem, by on miał go tonę i jeszcze więcej. Chciałem jego dobra, uśmiechu, zdrowia. Śmieci wyniosłem, by nie przyszło mi do głowy czegokolwiek z nich wyjmować. Posprzątałem dom, choć chwilami przez łzy i na kolanach, bo nie miałem siły wstać. Spaliłem siedem papierosów w dwie godziny, ale dom był czystrzy i to prowadziło mnie ku myśli, że jeszcze przestanę być słaby.

    Wyczyściłem zlewy z kamienia, podłogę z brudu, szafki z kurzu, ciuchy uprałem i naczynia umyłem. Wywietrzyłem mieszkanie, by nie śmierdziało zgonem i papierosami. Złożyłem ubrania, poukładałem w szafkach i na nich, w stare ramki włożyłem znikome wydrukowane zdjęcia jakie znalazłem na dnie komody. Kanapę i łóżko pościeliłem ładną, świeżą i pachnącą pościelą, później zasnąłem ze zmęczenia. Obudziłem się w nocy, po trzeciej. Źle znosiłem odstawienie leków; psychicznie jak i fizycznie bolało i rwało. Rozwalało mnie na strzępy, węgliło skórę, wrzeszczało do ucha, chciało zmusić do pisku.

     Jak bardzo nie kochałbym ćpania, Koko kochałem o wiele, wiele mocniej.

    Piłem dużo wody, zajmowałem głowę, próbowałem czytać książkę. Nie zasnąłem już tego dnia, a pracowałem od dziesiątej. W pracy usłyszałem, że wyglądam jakby zdrowiej i w końcu nie mam rozszerzonych źrenic. „Z Koko też lepiej?" zapytali, wtem klucz, którym majstrowałem przy motorze, wyleciał mi z dłoni. Obił się o beton, zahałasował. „Nie wiem. Zerwaliśmy dwa tygodnie temu" odpowiedziałem i podniosłem klucz z podłogi i próbowałem utrzymać go w drżących rękach, dlatego ścisnąłem go z całej bożej siły, aż nie pobladły mi knykcie. „Co? Po trzech latach, dlaczego? Myślałem, że już nawet mieszkaliście razem."

Oblazł mnie wstręt. Pozwoliłem mu odejść. Pozwoliłem mu zostać z całą jego paranoją samemu, by móc się uratować. Boże, jacyśmy byli słabi.

„Mieszkaliśmy. To była nasza wspólna decyzja, nie jesteśmy dziećmi" spojrzeli po mnie i spojrzeli po moich rękach. Odłożyłem klucz na beton, kiedy nie potrafiłem udźwignąć go ani chwili dłużej. „Pokłóciliście się?" zapytali, odpowiedziałem, że nie. „Nie czaję. Tak chłopaka kochałeś, a później z dnia na dzień po prostu przestaliście być razem?"

I nie miałem sił, i nie miałem słów. Nie pamiętam jak to było, leżałem wtedy przećpany, pijany, zjarany, na lekach i sam nie wiem co jeszcze. Byłem nieświadomy. On też. Razem byliśmy, a teraz nas nie ma. A wszystko co robię, robię dla niego — wyrzuciłem na śmieci tyle leków, dragów, zioła, alkoholu, bym tylko mógł poprosić go, żeby wrócił, gdy przestanę być słaby. „Chyba że on wciąż widzi w tobie tylko Akane" dodali, nim się odezwałem i spojrzałem po nich wściekły, urażony, przestraszony, ogarnięty zawiedzeniem. „Co ty powiedziałeś?" Podniosłem się z podłogi, zdrętwiały stanąłem nierówno na nogach. „Oj, przestań. Przecież wiesz, jak to było w liceum. Większość szczędziła wam nazywania was pedałami, bo wiedzieli, że Koko widzi w tobie laskę, a nie chłopaka. Ale myślałem, że odkąd skończyliście szkołę, to serio się kochacie i jego paranoja na jej punkcie minęła."

Łącznie trójka ludzi patrzyła na mnie z żalem, jakbym był zraniony, niepoprawnie kochany, niezmiernie biedny i naiwny. „Co?" wydusiłem z siebie, opierając się o motor niedaleko mnie. Nie potrafiłem stać o własnych siłach. „Przecież gdy jeszcze żyła, Koko mówił, że nie jest pedałem i nigdy by się z chłopakiem nie umówił. Tym bardziej z tobą. Gadał, że tylko się kolegujecie. Później ona zmarła, on popadł w paranoję i skończyliście razem, a dalej nie wiem co było. Nigdy nie chciał o tym rozmawiać."

„Kłamiesz" podniosłem głos, choć zdarty i ohydny. „Dlaczego miałbym?" zapytał, a ja byłem cicho, byłem zdruzgotany, byłem oszołomiony. „Koko nigdy nie wstydził się tego, że leci na chłopaków" powiedziałem, a odpowiedzią na moje słowa był śmiech. „Bo on nie leci na chłopaków, tylko na ciebie. Na Akane."

    Dlaczego miałbym mu wierzyć, pytałem samego siebie. Ufałem Koko i tylko Koko. I nikomu innemu. I płakałem po nocach, by wrócił.

————————————
cały tydzień nauki i spierdalam dziś na kluby, bo mam niedobór zabawy

Kataklizm ||Kokonui||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz