ROZDZIAŁ 1

948 58 2
                                    

Urzędy pracowały w cholernie powolny sposób, to nie była żadna tajemnica, jednak kiedy zaczynał powoli mijać miesiąc od Operacji Biznesowej, Erwin robił się coraz bardziej niecierpliwy. Robił to tylko i wyłącznie jednej rzeczy: wysokiego dofinansowania młodych par, który oferował Departament Sprawiedliwości w Los Santos, a pomimo setek maili, które im zostawił, nie dostał ani jednej wiadomości zwrotnej. Knuckles nie był przyzwyczajony do takiego stopnia ignorowania go przez władze miasta i zdecydowanie mu się to nie podobało. Dlatego właśnie postanowił zrobić to, tak jak lubił najbardziej: po prostu wparować do środka i zarządać pieniędzy, które mu się przecież należały.

Do gabinetu Sędziego Głównego była spora kolejka, jednak to nie powstrzymało go w żaden sposób. Z zarozumiałym uśmiechem ominął tłum niezadowolonych ludzi i wparował do środka pomieszczenia, jakby wchodził do własnego domu. Spodziewał się zastać w środku kogoś znajomego, a już najlepiej jakiegoś Williama Garretta lub Senegala, którzy doskonale znali już jego podejście do władz miasta.

Zatrzymał się w drzwiach, a jego uśmieszek nieco zbladł, gdy zobaczył za biurkiem zupełnie nieznaną sobie postać. Był to nieco starszy mężczyzna, najpewniej po pięćdziesiątce, którego kruczoczarne włosy naznaczała już widoczna siwizna. Uniósł na niego chłodny wzrok znad swoich okularów, jakby Erwin był jedynie irytującą muchą, która wleciała tam przez otwarte okno. Knuckles zmarszczył brwi, zakładając ramiona na klatce piersiowej.

— A pan to...? — zapytał protekcjonalnie, jakby to mężczyzna za biurkiem był intruzem, a nie on sam.

— Mógłbym zapytać o to samo — odparł w spokojny, jednak dziwnie ostry sposób. Każdą sylabę wymawiał w sposób niezwykle dokładny, a akcentował słowa w sposób taki, że ciężko było stwierdzić, skąd mógł pochodzić. — Chociaż nie byłoby to potrzebne, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę z tego, kim jest pan, panie Knuckles. Czy też może woli pan, gdy ludzie zwracają się do pana per Pastor?

Erwin poczuł, że na dobre dwie sekundy zabrakło mu zupełnie słów. Nieznajomy wydawał się pochodzić zupełnie z innej bajki, jakby przyleciał do nich z jakiegoś obcego uniwersum. Cała otaczająca go aura krzyczała wręcz, że nie jest z Los Santos, a przenikliwe spojrzenie sprawiało, że nawet ktoś taki jak Erwin, ekscentryczny i wręcz szalony, miał ochotę odwrócić wzrok. Nie zrobił tego, prostując się nawet nieco bardziej, jakby chciał pochodzić, że to on ma być w centrum każdego miejsca, w którym się pojawia.

— Erwinek wystarczy — odparł przesłodzonym tonem. — Jest pan jakimś nowym adwokatem czy coś?

— Sędzią — wyjaśnił spokojnie. — Nowym Sędzią Głównym, dokładniej mówiąc. Francis Colt, miło mi poznać.

— Aha, mi również — mruknął jedynie Erwin.

Nie przewidział tego, że w Los Santos mógłby pojawić się jakiś nowy Sędzia Główny. No, to wcale nie psuło mu w żaden sposób planów, bo przecież prawo ustalone wcześniej i tak zobowiązywało tego nowego do zapłaty. Cóż, przynajmniej taką miał Knuckles nadzieję.

— Moglibyśmy powrócić, jednak do mojej sprawy? — usłyszał kolejny głos i dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że w pomieszczeniu, przed biurkiem sędziego, siedział już jeden klient. Młody mężczyzna nie wydawał się zbyt zadowolony tym, że im przerwano. — Chciałbym to dokończyć, zanim... A, w sumie to wyjebane. I tak zawsze wszystko jest pod Pastorka.

Erwin odprowadził go spojrzeniem, gdy ten wychodził z pomieszczenia i trzasnął za sobą drzwiami. Następnie z zadowoleniem zajął zwolnione miejsce.

— Interesujące — mruknął pod nosem nowy Sędzia Główny, mrużąc przy tym oczy.

— Ta, niektórzy ewidentnie mają tu zjebaną mentalność. Idzie się przyzwyczaić, panie Colt — powiedział Erwin, po czym klasnął w dłonie i pochylił się nieco do przodu. — No, ale skoro już przedstawienie mamy za sobą, to może po prostu przejdę do mojej sprawy. Miesiąc temu wziąłem ślub i wciąż czekam przelew z dofinansowania. Wysyłałem parę maili w tej sprawie, ale chyba trafiam do spamu, bo dalej nie...

— Wiem — przerwał mu.

Erwin zamrugał dwa razy.

— No, to skoro pan wie, to dlaczego pieniądze nie są jeszcze na moim koncie? Poinformowałem o tym was wcześniej, zostawiłem numer swojego konta, który swoją drogą, powinniście znać już doskonale, biorąc pod uwagę te wszystkie... No, wiadomo, o co chodzi, już nie będę rozgadywał się przecież na temat swojej przeszłości z tym urzędem, ale no, panie Colt, to oburzające, że ja się muszę w ogóle dobijać, kiedy przecież dofinansowanie dla młodych par zostało wprowadzone przez mojego dobrego przyjaciela, Conrada Grossa, więc jak najbardziej mi się to należy przecież, prawda?

Colt nawet nie mrugnął, wyraźnie niezrażony napadem słowotoku Erwina. Wyprostował się nieco bardziej na swoim fotelu.

— Ach, tak. Conrad Gross — powiedział cicho. — Sędzia Główny, który zszedł na drogę korupcji i okazał się groźnym kryminalistą.

Erwin odchrząknął.

— Niemiło tak mówić o zmarłych.

Conrad tak naprawdę wciąż żył, jednak była to informacja jedynie dla nielicznych, więc wątpił, aby Colt zdawał sobie z tego sprawę.

— Ustawa o dofinansowanie dla młodych par jest wciąż ważna, to prawda — stwierdził po chwili ciszy sędzia. — Mam jednak swoje prywatne wątpliwości co do tego, czy to akurat pan i pana małżonek powinni je dostać.

Erwin przybrał najbardziej teatralny i dramatyczny wraz oburzenia, na jaki tylko był go stać.

— O, proszę pana! Mam pana zgłosić gdzieś wyżej, żeby wyleciał pan za homofobię?

— Proszę mnie źle nie zrozumieć, panie Knuckles — odparł cierpliwie, nawet nie wykazując w tonie głosu śladu irytacji. Wydawało się, jakby wcale nie miał emocji. — Jak na moje, mógłby pan poślubić nawet kozę, jeśli to uczucie byłoby szczere. A szczerość jest właśnie tym, w co niestety muszę zwątpić, gdy chodzi o małżeństwo pana oraz sierżanta Montanhy.

Przez moment Erwin kompletnie nie wiedział, co powiedzieć. Czyżby Colt ich przejrzał? Przecież nawet ich nie znał! Każdy inny pracownik Departamentu Sprawiedliwości po prostu przewróciłby oczami, ponarzekał chwilę, po czym zrobiłby dokładnie to, o co go prosili. Ten był jakiś inny, jakby... Kompetentny.

— Panie Colt — Erwin zmusił się do uprzejmego, spokojnego tonu — nie sugeruje chyba pan, że ja, Pastor Erwin Knuckles, właściciel Zakonu Błędnej Ciszy oraz mój... — urwał, czując, jak gula staje mu w gardle na samo słowo, które właśnie miał wymówić. Musiał odchrząknąć. — Mój mąż, szanowany kapitan i były szef policji, mielibyśmy wziąć ślub tylko i wyłącznie, aby wyłudzić pieniądze? To niedorzeczne i oburzające!

Sędzia Główny przez chwilę po prostu mu się przyglądał, zanim przemówił ponownie.

— Sierżantem.

— Słucham?

— Pana mąż jest sierżantem, nie kapitanem — poprawił go.

— No... To... Cóż... — Musiał ponownie odkaszlnąć, nieco zmieszany. — Tak właśnie powiedziałem przecież. Widzi pan, Grzesiu tak szybko zmienia te stopnie, że ciężko się czasem połapać i no, wie pan, jak to jest, prawda? Tak czy inaczej, żaden z nas nie zrobiłby przecież tak obrzydliwej i paskudnej rzeczy, wręcz skazy na całej instytucji małżeństwa, jak wyłudzenie pieniędzy od sądu.

— Hm — mruknął cicho Colt. Erwinowi wcale nie podobało mu się, jak jego wzrok wydawał się przenikać przez jego czaszkę, jakby doskonale znał już całą prawdę i żadne kłamstwo nie mogło już tego zmienić. — A gdzie ten pana mąż teraz jest, panie Knuckles? Pomyślałby kto, że żaden z was nie przejmowałby się teraz jakimś dofinansowaniem, tylko spędzalibyście wspólnie czas na swoim miesiącu miodowym. A ewidentnie pan tu przyszedł i to jeszcze sam.

To było ciężkie pytanie, to Erwin musiał przyznać. Prawda była taka, że z własnej inicjacji nie rozmawiał z Montanhą właściwie od dnia ich ślubu i nie miał zielonego pojęcia, gdzie ten się teraz podziewał lub co robił. To prawdopodobnie nie była najmądrzejsza decyzja, jednak przecież nie mógł się spodziewać, że w Departamencie nagle pojawi się ktoś, kto będzie aż tak bardzo się go czepiał.

— Obaj jesteśmy zbyt zajęci, aby obecnie wyjechać na miesiąc miodowy — starał się wyjaśnić. — Właściwie, Grzesiu jest tak bardzo zajęty, że nawet teraz ma interwencję, dlatego nie mógł przyjść.

Nawet przez moment nie pocieszył się swoim sprawnym wyjaśnieniem, ponieważ zobaczył pewien błysk w oku Colta. Czyżby sędzia miał lepsze pojęcie, gdzie podziewał się teraz Montanha niż on sam? Nie... To przecież nie było możliwe.

— Mam pytanie, panie Colt — dodał, zanim ten zdążył jakkolwiek odbić jego kłamstwo. — Dlaczego w ogóle ma pan jakieś podejrzenia, że nasze małżeństwo miałoby nie być szczere? Każdy w mieście może panu potwierdzić, że jesteśmy razem od prawie trzech lat.

— Każdy, tak? — Uniósł brew. — Nawet Heidi Bunny i Mia Clark?

Erwinowi zrobiło się nagle gorąco.

— To było... Cóż. — Wypuścił powietrze ustami z głośnym świstem. — Nawet one jak najbardziej. Czy były kiedyś naszymi dziewczynami? Jak najbardziej. Czy mogą potwierdzić, że nawet o nie zatrzymało naszego romansu? Jak najbardziej. Proszę bardzo, panie Colt, mogę zadzwonić do Heidi nawet w tym momencie.

Heidi technicznie wciąż była jego dziewczyną, przynajmniej Erwin miał taką nadzieję, bo przyzwyczaił się już od ich relacji przez ostatnie dwa lata. Była zupełnie różna od Evy, jego poprzedniej partnerki, dodatkowo stanowiła świetny dodatek do Zakszotu i była córką jego zmarłego przyjaciela, którego traktował prawie jak ojca. Byli idealną parą i nie wątpił, że rozumiała, dlaczego zdecydował się na Operację Biznesową, nawet jeśli w sumie o tym nie rozmawiali, jakby był to zupełny temat tabu. Wiedział, że go poprze w tej sprawie, jeśli tylko ją o to poprosi. Przecież mówił jej przed ceremonią, że ten ślub niczego pomiędzy nimi nie zmieniał.

— To nie będzie konieczne. Przynajmniej jeszcze nie teraz — stwierdził Colt. — Oczywiście, zrobiłem swój wywiad i słyszałem o plotkach dotyczących długo trwającego romansu pomiędzy panem a sierżantem Montanhą. Słyszałem również, z wielu potwierdzonych źródeł, o skomplikowanej relacji pomiędzy wami. Konkretnie o wielu postrzeleniach, torturach i porwaniach.

— Każdy związek ma swoje wzloty i upadki.

Przez twarz Colta przemknął uprzejmy, firmowy uśmiech.

— Tak czy inaczej, nalegałbym, aby zobaczyć tą waszą wielką miłość na własne oczy. Proszę zgłosić się w następny poniedziałek, tym razem ze swoim mężem. Przygotuję również listę osób z waszego otoczenia, które będą w stanie za wami poręczyć i odezwę się do nich w najbliższym czasie. Chciałbym spotkać się z wami w waszym domu i zobaczyć wasze warunki. Jako małżeństwo mieszkacie przecież razem, prawda?

Coś w jego tonie upewniło Erwina w przekonaniu, że Colt doskonale wiedział, że wcale tak nie jest. Mimo to wymusił uśmiech i pokiwał głową.

— Oczywiście. Ja i mój mąż nie możemy już się doczekać, aby udowodnić panu, jak ogromne jest nasze uczucie i jak poważnie traktujemy nasze małżeństwo.

— Doskonale. — Skinął głową, a kąciki jego ust uniosły się nieco do góry. — W takim razie do zobaczenia w poniedziałek, panie Knuckles.

W poniedziałek. Świetne. Erwin miał dokładnie całe cztery dni, aby przekonać tego gościa do przybicia dofinansowania. To było mnóstwo czasu i nie mogło być przecież takie trudne.

______

Jak się okazało, to było całkiem trudne. Głównie dlatego, że Montanha zdecydował się nie odbierać telefonów od Erwina i nie odpowiadać na jego wiadomości, a bardzo mało osób wydawało się mieć jakiekolwiek pojęcie, gdzie on w ogóle był.

— Jak to, kurwa, na urlopie? — warknął w słuchawkę telefonu.

Usłyszał ciężkie, zirytowane westchnięcie Jacka Greena po drugiej stronie.

— Z całym szacunkiem, Erwin, ale czy to ty nie powinieneś tego wiedzieć najlepiej? Słyszałem, że w końcu się hajtnęliście, więc założyłem, że bierze urlop na miesiąc miodowy.

— Przecież on nigdy nie bierze wolnego! — wykrzyczał. — Jedyny raz, gdy nie jest na służbie, to jak jest, kurwa, zawieszony albo spotyka się ze mną.

— No, i założyłem to drugie! — odpowiedział mu tym samym tonem, po czym ponownie westchnął. — Jesteś fatalnym mężem, Erwin. Do widzenia.

Rozłączył się, a Erwin z fuknięciem odrzucił telefon na kanapę. Usiadł zaraz obok, gotów już się poddać. Nikt, absolutnie nikt, nie miał pojęcia, gdzie przebywał teraz Gregory Montanha, łącznie z głowami policji. Wszyscy uznali, że pewnie wyjechał gdzieś z Erwinem, co przecież było niedorzeczne, bo Erwin ewidentnie wciąż był w Los Santos.

Miał już planować zamach na Colta, aby przedłużyć jakoś proces „sprawdzania ich", jednak po chwili jego telefon zadzwonił ponownie. Na wyświetlaczu pojawił się numer jego matki.

— Wiesz, gdzie jest Grzesiu? — zapytał chwilę po odebraniu, nie decydując się nawet na przywitanie.

Niemal usłyszał, jak Lucyna przewraca oczami po drugiej stronie słuchawki.

— Cześć, synku. Tak, dobrze mija mi dzień, dziękuję. Jak tam twoje rodzeństwo? A, dzięki, że pytasz, dzisiaj starali się wywiercić mi dziurę od środka tylko dwa razy — powiedziała radosnym, jednak uszczypliwym tonem. — A twój mąż będzie za parę godzin na lotnisku. Myślałam, że wiesz.

— Co? — poderwał się z kanapy. — Skąd wiesz?

— No, prosił mnie i Toma, żebyśmy odebrali go, jak przyleci, co uznałam za super słodkie, bo przecież jesteśmy teraz rodziną. Myślałam, że ciebie też o to prosił, dlatego dzwonię, żeby zapytać się, czy pojedziesz z nami, aby nie jechać bez sensu na dwa samochody.

— Yyy, jasne. Znaczy się, nie wiedziałam, gdzie był, ale... — Odchrzaknął. — To gdzie był w sumie?

— W Hiszpanii? Czekaj, naprawdę nie wiedziałeś...

— W Hiszpani!? — przerwał jej. — Robimy Operację Biznesową i typ wylatuje sobie chwilę potem do Europy? Po co?

— Mówił, że odwiedza znajomych — odparła, nieco zdziwiona. — Erwin, jak to jest, że nie wiesz, gdzie jest twój mąż?

— To jest... Skomplikowane. Do zobaczenia, Lucyna. Widzimy się na lotnisku.

— Ale...

Erwin rozłączył się, zanim mogła dokończyć myśl.

Byle do rozwodu | MorwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz