Erwin zdecydowanie nie był przyzwyczajony do budzenia się przy kimś. Był tak naprawdę tylko w dwóch długoterminowych związkach przez całe swoje życie. Pierwszy, z Evą McCarrot, był dosyć dziki i chaotyczny, ale chociaż ich życie zdecydowanie nie było wstrzemięźliwe, raczej nigdy chętnie nie zostawali razem na całą noc. Heidi Bunny była za to o wiele większą romantyczką i zdecydowanie chciała, aby wspólnie zamieszkali i budzili się obok siebie każdego ranka, jednak życie Erwina jako już wtedy lidera Zakszotu było wtedy zdecydowanie zbyt napięte na takie rzeczy. Stał się stanowczo zbyt zabiegany, plus warto również dodać, że zanim jeszcze w pełni związał się z Heidi, po głowie i tak chodził mu już ktoś inny.
A mówiąc o tym kimś innym, Erwin już poprzedniej nocy, zasypiając, miał w głowie wizję pobudki obok Gregorego Montanhy i chyba po raz pierwszy w życiu taka opcja wcale go nie odrzucała. Wystarczyło, aby przyłożył policzek do jego ciepłej klatki piersiowej, gdy powoli poddawał się objęciom snu, aby zdecydować, że nie chce się już z tej pozycji ruszać nigdy. Jego głowa była wolna od wszelkich obaw chyba po raz pierwszy od bardzo dawna. Nawet ten mały głosik, który przeklinał go za to, że doszło do tego dopiero teraz, nieco przygasł, stłamszony szczęściem, który odczuwał w tamtej chwili.
Jednakże następnego poranka i tak obudził się sam.
Pobudka zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych, ponieważ głośny budzik ustawiony w jego telefonie zerwał go z przyjemnego snu, którego zapomniał jeszcze zanim zdążył otworzyć oczy. Wyłączył go na ślepo, jednocześnie orientując się, że druga połowa łóżka, która jeszcze poprzedniej nocy ewidentnie była zajęta, okazała się być pusta. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jego ciało przy tej realizacji.
Wsłuchał się w dźwięki we własnym mieszkaniu, jednak panowała w nim absolutna cisza, która sugerowała, że Gregorego najpewniej nie było w nim wcale. Erwin poczuł w żołądku skurcz, jakby zjadł coś nieświeżego. Aby się upewnić, że nie jest bezpodstawnie zmartwiony, obszedł cały swój apartament, sprawdzając dokładnie każdy pokój, aby upewnić się, że rzeczywiście pozostał w nim sam. Kiedy upewnił się w swoim niechcianym przekonaniu, opadł z powrotem bezsilnie na łóżko.
Czy Gregory naprawdę był takim chujem? Znaczy się, był, ale aż takim? Być może znalazł idealny sposób na zemstę za te wszystkie razy, kiedy Erwin z dnia na dzień decydował się go ignorować. O, to byłaby idealna zemsta, ale skąd miał wiedzieć, że Knuckles poczuje się przy tym tak źle? No, dobra, poprzedniej nocy młodszy mężczyzna praktycznie się na niego rzucił, ale to wcale nie musiało oznaczać, że w grę wchodziły jakieś emocje. A może właśnie o to chodziło? Być może dla Gregorego absolutnie nic to nie oznaczało, dlatego po prostu sobie poszedł. W porządku. Erwin mógł grać w taką grę. Mógł teraz udawać, że dla niego to również było zupełnie obojętne. Nie ma problemu. Nie musiał nawet go ignorować. Aby udowodnić to samemu sobie, sięgnął już po telefon, aby zadzwonić do Grzecha i poinformować go beznamiętnym tonem, że za godzinę miał przyjść Colt. Nie zdążył nawet wyszukać numeru, gdy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi wejściowych.
Nie wstał z łóżka, jednak jego ciało spięło się w oczekiwaniu na włamywacza. Spojrzeniem zaczął pod razu szukać najbliżej broni, jednak takowa znajdowała się dopiero w szafce po przeciwnej stronie pokoju. Ubrany w samą bieliznę Erwin nie był w zbyt najlepszym stanie na potencjalną walkę, a biorąc pod uwagę, że kontrolę wzięło nad nim również uczucie odrzucenia, po prostu siedział tak bez żadnej reakcji.
W końcu drzwi do sypialni się otworzyły, a on uniósł brwi, widząc, że osobą, która weszła sobie do niego bez pukania był nie kto inny jak Gregory we własnej osobie. Policjant uśmiechnął się lekko na widok rozbudzonego Erwina i rzucił torbę, którą trzymał w dłoni, na podłogę.
CZYTASZ
Byle do rozwodu | Morwin
FanficStało się! Najbardziej wyczekiwany ślub Los Santos doszedł do skutku! Pastor Erwin Knuckles i sierżant Gregory Montanha w końcu przypięczętowali prawie trzyletni romans, obiecując sobie miłość po kres swoich dni! Cóż, tak przynajmniej chcieliby, ab...