Rozdział I

1.5K 96 101
                                    

Lato w Malfoy Manor pachniało zgnilizną.

Zapach sączył się przez ściany, unosił nawet w ogrodzie, pomimo kwitnących w lipcowym słońcu kwiatów. Upał i bezruch powietrza sprawiały, że nie mógł się rozwiać. Stawał się potwornie intensywny, jakby każdego dnia wciąż i wciąż zdychało coś jeszcze; jakby dostał się też do wnętrza Draco i przeżerał tą słodką, a jednocześnie mdłą wonią padliny.

Dom był pusty w sposób, jakiego nigdy wcześniej Draco nie doświadczył. Ta pustka dźwięczała mu w uszach, żyła własnym życiem. Czasami, kiedy był sam i w absolutnej ciszy, jego podświadomość wytwarzała dziwną projekcję tego, co działo się z rezydencją. Tapety spełzały ze ścian, meble czerniały i zwijały w sobie, a rośliny zasychały w poskręcanych agonią kształtach.

Mrugał i obraz przed oczami wracał do normy – do upiornie nieruchomej przestrzeni – ale nie znikało wrażenie, że to tylko jakaś atrapa czy iluzja, a rzeczywista jest tamta wersja, rodem z sennych koszmarów.

***

Obudziło go ostre słońce; musiał poprzedniego wieczoru zapomnieć zaciągnąć zasłon. Odwrócenie się plecami do okna niewiele dało, skoro sen już odszedł i w końcu odrzucił kołdrę, usiadł na łóżku. Niebo na zewnątrz było bezchmurne, ale to jedynie go rozdrażniło.

Przez chwilę patrzył na swoje odbicie w lustrze w łazience. Wyglądał raczej zwyczajnie, zwierciadło nie rzuciło ani jednego komentarza. Nie od dziś z tyłu głowy tkwiła uparcie myśl, że nie wie, jak postrzegać ten brak zmian. Z jednej strony świadczył o tym, że wciąż w pewnym sensie wygrywał z własnymi słabościami – z lękiem, goryczą i gniewem. I był niejako dumny, że potrafi ich nie uzewnętrzniać. Z drugiej jednak to była kolejna rzecz, która potęgowała poczucie winy – czy nie kochał ojca dość mocno, skoro potrafił wytrzymać, czy wobec tego kochał go w ogóle?

Wziął chłodny prysznic, żeby pozbyć się znużenia, nałożył czyste ubrania. Później przywołał skrzata.

— Sir? — zaskrzeczał głos za jego plecami.

Draco jeszcze przez chwilę patrzył we własne oczy. Prawdopodobnie to siła sugestii, ale wydawały się stracić stalowy, ostry blask, który w nich lubił. Została tylko barwa ciężkich, skłębionych chmur.

— Matka jest w domu? — zapytał.

— Tak, sir, na dole w jadalni.

Skinął głową i odprawił go. Mógł więc pofatygować się, żeby ją zobaczyć, może zjeść wspólne śniadanie. Wątpliwe; tak czy inaczej, skoro nie był sam, jedynie na zdrowie wyjdzie mu opuszczenie własnego pokoju.

Coś nieprzyjemnie szarpało jego wnętrzności, gdy skierował się na schody. Głód lub mdłości, może oba jednocześnie. Szedł raczej cicho, ale naruszał tym skostniałe już struktury domu i każdy krok wybrzmiewał wyraźnie. Do tego wciąż nie mógł się przyzwyczaić.

Wszedł do jadalni, ale była pusta. Jeśli Narcyza jadła tutaj śniadanie, skrzaty zdążyły już posprzątać. Ściągnął brwi w zastanowieniu, przez głowę przemknęła idiotyczna myśl, że go unika. Dostawał paranoi.

Znalazł ją w kuchni.

Kiedy zatrzymał się w progu, drgnęła zauważalnie i złożyła na pół list, który czytała sekundę wcześniej. Ostatni miesiąc nauczył go absolutnego panowania nad swoim wyrazem twarzy, nijak nie dał po sobie poznać, że zwrócił na to uwagę.

— Wstałeś — stwierdziła tylko.

Skinął głową.

— Później wychodzę. Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść razem.

Lustrzane odbicie nienawiściOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz