Przebłyski

689 62 18
                                    


Pogoda w Nowym Hanowerze wyjątkowo dziś dopisywała. Temperatura poszybowała aż do siedemdziesięciu kilku stopni, co w okolicach Valentine było raczej rzadkością. Erwin wracał właśnie z obozowiska do miejsca, które przez ostatnie dni bez wyrzutów sumienia sobie przywłaszczył. Zaczął od gruntownego czyszczenia, bo kręcący w nosie kurz nie był dobrym współlokatorem. Natomiast znacznie lepszym był pewien szatyn, który odwiedzał go bardzo często.

Zmierzał właśnie do jego biura, w którym umówili się na spotkanie. Planowali spacer na ich miejsce. Nie byli tam od dobrych dwóch tygodni, więc wymagało to natychmiastowej zmiany.

Light desperacko starał się odgonić muchy, próbujące ugryźć go w każdym możliwym miejscu. Przy swoich gwałtownych machnięciach głową kilka razy wyrwał lejce z rąk siwowłosego. Ten jednak miał zbyt dobry humor na karcenie swojego zwierzaka. Nawet bez zająknięcia przetrwał jedno z bryknięć siwka.

Myśli złotookiego zrobiły się przez ostatnie dni tak niesamowicie przyjemne. Pogodził się ze swoimi przyjaciółmi już w pełni. Dia podjął nawet pierwsze kroki w negocjacjach z właścicielem sporego kawałka ziemi w Blackwater. Co prawda bez zabudowań, jednak dla całej jego grupy budowa jednego lub dwóch domów nie powinna stanowić większego problemu, a nawet jeśli, to mają na tyle oszczędności by zaciągnąć kogoś do tej roboty.

Michael również zaczął wracać do swojej sprawności, a to oznaczało, że czas poważniej myśleć o schwytaniu i odpłaceniu się pięknym za nadobne Panacletiemu. Złotooki już nie mógł się doczekać na samą myśl o tym, jak ten szczur błaga o łaskę.

Dodatkowo dochodziło jeszcze dzisiejsze wspólne wyjście z Montanhą. Czy można było nazwać je randką? Erwinowi nie chodziło jednak o nazewnictwo, a sam fakt, że wczorajszego wieczoru, gdy leżeli w swoich objęciach na skrzypiącym łóżku, Montanha zaproponował spacer na ich ulubioną polanę. Każda chwila spędzona z nim wprawiała Knucklesa w genialny nastrój. Nie powinno więc dziwić, że łaknący bliskości szatyna nawet przez sekundę nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Mimo tego, nie mógł powstrzymać się przed chwilą droczenia z Gregorym.

Uśmiechnięty od ucha do ucha coraz bardziej zbliżał się do Valentine. Lasek, w którym znajdowało się obozowisko, dawno był już za nim, a na horyzoncie widział pierwsze zabudowania miasteczka. Ciepłe promienie słońca grzały jego skórę na tyle, że dziś wyjątkowo zrezygnował ze swojego płaszcza. W dalszym ciągu go nie wymienił. Jakoś nie znajdował na to czasu.

Równe dźwięki kopyt uderzających o wyschniętą ziemię i skrzypiącego siodła przerwał kobiecy krzyk. Dwójka mężczyzn jechała prosto na niego a na zadzie jednego z koni pełnej krwi angielskiej wieziona była związana kobieta. Błagała o ratunek na całe gardło.

- Zjeżdżaj z drogi! - warknął jeden z mężczyzn i przejeżdżając obok złotookiego kopnął Lighta w bok. Wałach zarżał i zaczął się wyrywać. Kiedy Erwinowi udało się go opanować, nie myśląc wiele, pognał za porywaczami.

- Kim ty kurwo myślisz, że jesteś? - zagrzmiał rozzłoszczony Knuckles. Tylko on miał prawo dać temu siwemu demonowi po pysku.

Mężczyzna w odpowiedzi wyciągnął ze swojej kabury pistolet, jednak nim zdążył oddać pierwszy strzał, miał już podziurawioną czaszkę. Lekki dym unosił się z lufy złotego rewolweru, trzymanego przez Erwina. Obserwował jak drugi mężczyzna z wrzeszczącą kobietą przybiera przerażony wyraz twarzy i rozpoczyna ucieczkę. Złotooki zamyślił się chwilę i kalkulował możliwe opcję. Mógł uznać, że porwana kobieta to nie jego problem albo zainterweniować. Gdy już decydował się na pierwszą możliwość przed oczami pojawiła mu się karcąca twarz Montanhy.

Lasso *Morwin*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz