𝓡ozdział II

55 11 14
                                    

Vaariana, Pana Umarłych, można było znaleźć tylko wtedy, gdy chciał być odnaleziony. Bywały jednak chwile, gdy ze szczególnym pietyzmem dbał, by nikt w Shedralu nie zapomniał, jaką rolę pełni. Jednym z jego ulubionych sposobów na osiągnięcie tego celu był Sąd Dusz.

Ekkaris doskonale wiedziała, że nie jest niezbędna podczas tego rytuału – jak właściwie zawsze i wszędzie – ale ojciec i tak wymagał, by mu towarzyszyła, wspominając coś o odpowiedzialności wynikającej z dziedzictwa. Zapewne byłoby to zarzewie kolejnego z ich wielu konfliktów, bo dziewczyna nie znosiła być do czegokolwiek przymuszana, ale akurat na Sąd Dusz przychodziła chętnie z jednego prostego powodu: był dla niej zawsze źródłem nieco okrutnej, ale zawsze jakiejś rozrywki.

Tego dnia w przestronnym atrium było wyjątkowo tłoczno – i zdecydowanie ciemniej niż zwykle. Lampiony i ogromne świece, rzeźbione w niepokojące kształty, rzucały migotliwe cienie, sprawiając, że nawet doskonale znane obiekty wyglądały obco, a demoniczni strażnicy – jeszcze groźniej niż zwykle. Pomieszczenie miało owalny kształt i z jednej strony przechodziło w ozdobiony kolumnadą korytarz. Idąc nim i mijając kilka odnóg, można było dotrzeć do głównego wyjścia z Shedralu – gigantycznych wrót zdobionych płaskorzeźbami. Nikt nawet nie pamiętał, jakie sceny przedstawiają, tak dawne czasy zostały na nich ukazane. Za wrotami, pilnowanymi przez upiornych piekielnych serafinów, znajdował się przedsionek, zwany Bramą Śmierci, zakończony kilkoma szerokimi stopniami, prowadzącymi wprost do portu. To właśnie tą drogą do posiadłości Pana Podziemi dostawały się nieprzejednane rzesze dusz. Najpierw rejestrował je Ajchos, skryba o sześciu parach oczu, którym nie umykało absolutnie nic; potem, obserwowane przez straż przyboczną docierały do Shedralu i szły dalej, aż przed imponujący tron, na którym zasiadał Pan Umarłych. Stawały na rozecie z czarnych i czerwonych kamieni jakieś dwa metry dalej, niezdolne do tego, by ruszyć się choćby o krok – a on, rozparty wygodnie jak na władcę przystało, decydował, w którym z kręgów Miasta Umarłych mają spędzić wieczność, dostarczając mu energii.

Niektóre duchy były tak słabe, że nie mogły wydać z siebie głosu i wolały przekazywać myśli bezpośrednio. Inne przeciwnie, wykrzykiwały głośno prośby i lamenty, czasem też przekleństwa, jakby mogło to cokolwiek zmienić. Niezależnie od tego, co miały do powiedzenia i czy potrafiły mówić, czy nie, ich panem był teraz Vaarian – a on nie znał litości, zupełnie jak sama śmierć. Wszystko, co usłyszał i co widział, komentował na głos, niekiedy wspinając się na wyżyny zjadliwości.

– A wydawać by się mogło, że dla was, śmiertelników, mózg jest czymś istotnym. Ty najwyraźniej przeżyłeś bez niego kilka dekad! – rzucił w kierunku ducha tak grubego, że przypominał tykwę.

Ekkaris dyskretnie pociągnęła nosem i wyczuła mdlący, kwaśnawy odór o dziwnie nęcącej nucie; znajomą, bo jakże częstą woń rozpusty. Niemal zobaczyła pękatego ducha za życia – gruby, bogaty magnat z pierścieniami na każdym palcu i sercem tak mrocznym, że gdyby nie było tchórzliwe, mogłoby znaleźć dla siebie miejsce w Pustce. Takich koniec zwykle potykał nagle, a odchodzi dzięki pożegnalnemu darowi: nożowi w plecach. Ewentualnie truciźnie w żyłach. Dziewczyna raz jeszcze pociągnęła nosem i wyczuła echo cierpkiej woni, jaką niosło ze sobą zaskoczenie. Tak, to musiała być trucizna.

Ze wszystkich niepraktycznych darów, jakie Ekkaris w sobie odkryła, węch czuły na życie i śmierć był chyba najdziwniejszym, ale czasem się jej przydawał. Co prawda nie rozumiała, jak to się dzieje, ale potrafiła dosłownie wywęszyć pewne rzeczy i zinterpretować je w upiornie trafny sposób. Rozpoznawała na przykład słodkawy smród kłamstwa i gorzki swąd rozpaczy. Radość miała dla niej woń rześką, świeżą, a gdy chodziło o radość z życia – dziwnie otumaniającą, pozostawiającą cierpki posmak na języku. Kiedy tłumaczyła to ojcu, bardzo próbowała nie używać analogii do pewnych substancji, których oczywiście oficjalnie nigdy nie próbowała, ale było jej trudno, bo wiele zapachów kojarzyło jej się wyłącznie z demonicznymi narkotykami. Nie łudziła się, że Vaarian nabierał się na te wątłe kłamstewka; więcej nawet, przypuszczalnie wiedział o tym, czego się dopuszczała, ale najwyraźniej albo nie miał ochoty w to wnikać, albo po prostu miał to gdzieś. O wiele bardziej za to interesował go ów dziwny dar córki, który uważał za praktyczniejszy niż ona sama – i, jak utrzymywał, między innymi dlatego była mu niezbędna podczas Sądów Dusz.

Z krwi zrodzonaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz