𝓡ozdział I

112 15 12
                                    

Unik nie stanowił może najskuteczniejszej strategii, ale walka trwała długo i Ekkaris była już zmęczona. Odskoczyła jeszcze dalej i szybko przeanalizowała sytuację. Kedath, jej przeciwnik, był silny – w końcu nie stanęli przeciwko sobie bez powodu – ale musiał mieć słabe punkty. W końcu z jakiegoś powodu trafił do tego świata, opuszczając swój.

Parowanie. Obrót. Szybki krok, cios wyprowadzony tylko dla niepoznaki i kolejny unik, gdy od przeciwnej strony nadszedł atak.

– No, dalej... – pogonił ją Kedath.

On również ciężko łapał oddech, choć po jego ciele nie spłynęła ani kropla potu. Płynęła za to krew, bo Ekkaris udało się zadać mu kilka celnych ciosów. Tu, gdzie walczyli, nawet śmiertelny cios nie znaczył zbyt wiele, ale nawet draśnięcia dawały jej pewnego rodzaju satysfakcję.

Chwila dekoncentracji, pychy, za którą czasem ją ganiono, w końcu zrodziła owoce. Tym razem dziewczyna nie zdołała uniknąć ciosu – ostry jak brzytwa miecz przeciął jej ramię, aż jęknęła. Kedath uśmiechnął się z trudem, czując zbliżające się zwycięstwo. Zamachnął się, wiedząc, że wygrał.

Przesadna pewność siebie; to zawsze był błąd. Ekkaris w jednej chwili dostrzegła szansę i nie namyślając się długo sztychem wbiła miecz w nieosłonięty bok przeciwnika. Krew bryznęła na pobliski filar, a na twarzy Kedatha pojawiło się zaskoczenie. Otworzył usta, ale dobyło się z nich tylko charczenie. W następnej chwili bezwładnie osunął się na podłogę, a agonalne drgawki wstrząsnęły jego ciałem. Zaraz potem wydał z siebie ostatnie tchnienie i znieruchomiał. Walka była skończona – przynajmniej na razie.

Ekkaris z westchnieniem usiadła na podłodze nieopodal wciąż broczących zwłok i z małej torby przy pasku wyjęła bandaż. Mogła się bez niego obyć, to prawda, ale nie lubiła chodzić ze świeżymi cięciami. Poza tym miała chwilę na odpoczynek, równie dobrze mogła więc poćwiczyć rzecz najmniej potrzebną ze wszystkich w świecie, w którym przyszło jej żyć: udzielanie pierwszej (i kolejnej) pomocy.

Akurat rozważała, czy skaleczenie nad kolanem też wymagało opatrzenia, gdy poczuła, jak kamienna posadzka zaczyna drżeć. Szczeliny między płytami rozjarzyły się ogniście i szybko zmieniły kolor na szkarłat krwi. Moce kontrolowane przez Vaariana, boga Umarłych, były gotowe zabrać przeznaczoną dla nich ofiarę.

– Nie spieszysz się dzisiaj – mruknęła dziewczyna, starannie zakładając opatrunek i udając, że wcale nie zerka na ciało tuż obok.

Nie muszę, usłyszała głos dochodzący z murów i tylko prychnęła w odpowiedzi. No tak. Kto jak kto, ale on nie musiał się spieszyć – za to każda okazja, by pokazać swoją władzę była dobra, nawet jeśli druga strona od dawna znała swoje miejsce.

Ekkaris uniosła głowę akurat by zobaczyć, jak ogromne płyty posadzki rozstąpiły się z głuchym trzaskiem, a jęzory z krwi i cienia zawładnęły ciałem Kedatha. Oplotły się wokół niego niczym węże, zacisnęły mocno, aż martwe członki drgnęły, i pociągnęły go w dół. Przez krótką chwilę dziewczyna widziała krwiste wody Nostrino, Rzeki Umarłych. Bijący od nich wieczny głód dusz nawet w niej wzbudzał lęk – może dlatego, że wydawały jej się tylko nieco udomowioną bestią, o własnej woli i celach, gotową wbić zęby w tętnice swego pana przy pierwszej sposobności. Nie sądziła, by ktokolwiek był w stanie to opanować, nawet jej potężny ojciec. Nie poważyła się jednak na to, by wygłosić podobne herezje.

Kamienne płyty znów drgnęły, ziemia raz jeszcze zadrżała i fale Nostrino zniknęły sprzed oczu Ekkaris, razem z martwym Kedathem. Dziewczyna oderwała wzrok od posadzki, teraz niewinnie gładkiej, i spojrzała na wnękę, w której jeszcze niedawno tkwiła imponująca klepsydra. Ognisty pył odmierzający czas wysypał się na podłogę z rozbitej czary, skrząc się jak resztki ogniska.

Z krwi zrodzonaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz