20. Prawdziwa pokuta za wszystkie grzechy

1.6K 131 27
                                    

"Tak już robimy. Uciekamy i leczymy rany. Robimy, co możemy, żeby to zamaskować i pozbyć się tego uczucia, ale to nie jest normalne. Powinniśmy coś czuć. Powinniśmy czuć. Miłość, nienawiść, ból. Przechodzić przez żałobę i załamanie. Być zrujnowanym i odbudować się, żeby potem znowu się zniszczyć. To ludzkie. To nasza ludzkość, to sprawia, że żyjemy. O to właśnie chodzi. W tym rzecz, żeby tego nie omijać. Nie tłumić tego w sobie."

Ciemne chmury zwisały nisko zwiastując rychłe nadejście potężnej burzy. Gwałtowny wiatr wprawiał w szybki taniec nawet najgrubsze i najwyższe drzewa, a zimne powietrze już dawno przestało przyjemnie łaskotać blade twarze Kanadyjczyków.

Montreal nie był gotowy na ten powrót. Nie spodziewał się tak nagłej wizyty. Ta, która uciekła szybko i bez pożegnania za jego mury, przybyła równie niespodziewanie i nie niosąc na pełnych ustach żadnego słowa wyjaśnienia. Schowana w głębokim, czarnym kapturze wędrowała w milczeniu między kolejnymi korytarzami nie chcąc w żaden sposób zwracać na siebie uwagi - zupełnie jakby chciała schować się przed scenografią rodzinnego miasta. Trzymając w dygoczącej dłoni rączkę pokracznie fioletowej walizki, obserwowała smutne twarze swoich współpasażerów. Bała się, że może w nich dojrzeć kogoś znajomego, że przeszłość, której się wyrzekła wróci do niej nie pytając o zgodę.

Wmaszerowała na halę przylotów nie spodziewając się żadnego powitania. Mocno skręcony kosmyk prawie siwych włosów opadł na jej blade czoło przysłaniając jej całkowicie pole widzenia. Przystanęła gdzieś z boku i oparła łokieć o czarne szczebelki, które jeszcze przed chwilą pomagały jej transportować skromny bagaż. Ilekroć miała okazję przebywać na lotnisku, zawsze czuła się nieswojo. Nie lubiła tego miejsca - kojarzyło jej się z powrotami, a nie była w nich mistrzynią. Nie znosiła też chwytających za serce scen, które uwielbiały rozgrywać się tuż przed jej oczami - ojciec wracający z delegacji, dziadkowie wyczekujący swoich wnuków, pan biznesmen ze swoim asystentem, ludzie ubrani w letnie koszule kupione na wakacjach, żona witająca męża, albo mąż witający żonę. I gdzieś pośród nich zawsze była ona - jej małe ciałko wepchnięte w sam środek wiru uczuć, których nigdy nie miała przyjemności poznać. Aż do tego momentu.

Gdzieś tam, między ściskającymi się i śmiejącymi rodzinami dostrzegła znajomą posturę - ciemne włosy ledwo stykające się z szerokimi ramionami, lekko garbaty nos i mocno zarysowana szczęka wyglądająca jeszcze wyraźniej niż zdołała to zapamiętać. Równe sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu powoli przesuwających się w jej stronę. Rozbiegany wzrok usilnie próbował odnaleźć kogoś w gąszczu drugoplanowych postaci. Próbował odnaleźć właśnie ją. A kiedy tylko tego dokonał, we wnętrzu czarnych tęczówek można było dojrzeć tysiąca małych iskierek - iskierek tętniących miłością.

- Sophie - głos przepełniony troską. Tak dawno go nie słyszała. Dopóki jednostajne tony nie rozbrzmiały w jej głowie, nie zdawała sobie sprawy, że tego potrzebowała. Że pragnęła, aby ktoś się o nią martwił.

W jednej chwili zrozumiała dlaczego ludzie tak uwielbiali wracać. Wyczekiwali sekund, w których doświadczą właśnie owej troski i ujrzą ją na twarzach swoich bliskich. To ten jeden, krótki moment dawał im nadzieję, że wszystkie wyjazdy i nagłe zwroty sytuacji są warte zachodu, bo nagrodą będzie uśmiech i ulga. Ulga, że wreszcie są w domu.

- Cześć tato. - Stać ją było na suche zdanie wypowiedziane bez większego przywiązania. Ta sytuacja kompletnie ją sparaliżowała. Nie wiedziała jak ma się zachować, bo nigdy wcześniej nie miała do czynienia z przywitaniem. Znów na chwilę zamieniła się w małą dziewczynkę, której tata czytał do snu. Zamieniła się w dziewczynkę, która bała się sama zasypiać ciągle mając w pamięci głupkowaty żart brata. Stała się krucha, prawie jak wtedy kiedy została zmuszona do pożegnania Logana. W Montrealu była zupełnie inną kobietą.

WITHOUT PRIDE - H.S.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz