Kłębiaste ciemne chmury, towarzyszące mi z każdym delektem angielskiej herbaty w porcelanowej jak ma skóra filiżance, spoczywały nad naszymi głowami, gdy tak wpatrywaliśmy się w nie, szukając odpowiedzi na własne pytania.
Było ich tak wiele, jak płatków białych róż, które przynosiłeś każdego wieczoru zeszłej wiosny.
Krzewy oplatające wieżę przestały kwitnąć, a me serce ugrzęzło w sidłach gałęzi pełnych kolców, kalecząc z siłą, przypominającą naszą miłość. Tak bolesną, lecz najczystszą.
Jak jezioro, odbijające blask księżyca, tej jednej wyjątkowej nocy, gdy w płucach powietrza było brak, nasze dłonie splecione w uścisku, nogi potykające się o leżące skały na ścieżce, którą uciekaliśmy.
Ma biała suknia, zabrudzona piachem, który teraz sypiesz w me oczy z każdym powiewem wiatru.
Piekące łzy, spływają po policzkach.
W pałacu Buckingham ostatni raz było mi dane spojrzeć w te martwe oczy, jak cząstki mej rozsypanej duszy.
W pałacu Buckingham ostatni raz było mi dane musnąć twe wargi, zostawiając na nich ślad perłowy jak na mej szyi wisiorek.
Tam ostatni raz czułam, się różą, jak zwałeś mnie, zostając nocami, by otulać mnie szeptem do snu.
Lecz potem znikałeś, nad samiutkim ranem, zostawiając mnie wpatrzoną w baldachim mego łóżka.
Byłeś jedną czerwoną różą pośrodku bukietu białych, mych ulubionych pąków.
Sunę bosymi stopami po skrajach poręczy balkonu w mej wieży.
Wciąż w akompaniamencie kłębiastych ciemnoszarych chmur, jakby mnie strzegły.
Lecz mój anioł stróż, zgubił swe skrzydła.
Lecę w przód, czując promieniujący ból kolców, kaleczących mą skórkę.
To przynosi ukojenie, a potem cisza, a ból znika.