Rozdział 2

260 30 66
                                    

Po drugiej stronie Siratu panował spokój. I upał.

JK wciąż ubrany w workowate, białe spodnie oraz z aureolą w ręku, poczuł go całym sobą, gdy tylko zszedł z cienkich przęseł mostu. Wiał co prawda lekki wietrzyk, ale wciąż było skwarnie. Przyjemnie. Jak w letni dzień o poranku. Ciepła trawa bez ani jednej kropli rosy, miękko ścieliła mu się pod stopami, a owady uwijały się w kwiatach koniczyny i pąkach jabłoni rosnących tuż obok. Nikt prócz nich nie wyszedł mu naprzeciw. Nikogo tu w ogóle nie było. Stał więc chwilę skonsternowany, a Sirat wciąż szklił mu się za plecami.

Obejrzał się na niego krótko, a lodowaty chłód wydobywający się z otchłani Anty na chwilę go dosięgnął i przeszył dreszczem. Odwrócił się szybko z powrotem i rozejrzał wokoło uważniej. Na powrót zrobiło mu się ciepło. Przyjemnie.

Przeszedł kilka kroków i schował się w cieniu alejki obrośniętej po obu stronach niskimi wiśniami. Ich listki dotykały delikatnie jego ramion, gdy szedł pomiędzy nimi i łowiąc z zachwytem piękno otaczającej go przyrody, dostrzegł, że coś błyska raz po raz między gałązkami. Przychylił głowę, żeby mieć lepszy pogląd, a wtedy jego oczom ukazała się...

Oranżeria ermitażu.

Jego mury bieliły się w słońcu na zielonych błoniach, a ściana zielonego, młodego sadu wokół, dodawała kontrastu.

Uśmiechnął się na ten widok.

— Nakir — wyszeptał bezwiednie sam do siebie, a serce w piersi załomotało mu z radości.

Niecierpliwie.

To uczucie przypominało powrót do domu po bardzo długiej wyprawie.

Natychmiast ruszył w stronę budynku, zostawiając za sobą alejkę z wiśniami. Kiedy się do niego zbliżył, okazało się, że jest dokładnie taki sam, jak ten, który odwiedzał, nim przeszedł przez Sirat, z jedną drobną różnicą... był jakby lustrzanym jego odbiciem. Wszystko, co dotychczas widział po prawej stronie, teraz było po lewej i dziwne to było doznanie, ale wciąż kojące. Znajome. Swojskie.

Stając w drzwiach, znów obejrzał się za siebie. Wiśniowo-jabłoniowy sad z tej odległości teraz też wydał mu się znajomy, choć odwrócony stronami i dziwił się sam sobie, że w pierwszym momencie go nie poznał. Nie umiał odgadnąć dlaczego, bo prócz tego, że był odwrócony stronami, to wciąż odmieniony, jakby piękniejszy? Nie czas było jednak się nad tym zastanawiać.

Szarpnął za klamkę.

Wszedł do środka, a miły chłód ganku nieco ostudził jego rozgrzane upałem ciało. Na karku i ramionach pojawiła mu się przyjemna gęsia skórka, gdy szedł długim korytarzem, a na jego końcu skręcił do oranżerii. Kiedy przekroczył jej próg, przywitał go znajomy, wilgotny mikroklimat. Zapach kiwi sprawił, że poczuł się bezpiecznie. Jak w domu. Pod stopami poczuł znajomą miękkość dywanu i szybko zerknął w stronę oszkleń.

Ezekiela nie było na parapecie.

— No tak, po tej stronie Siratu nie ma prawa bytu — powiedział sam do siebie o Upadłym i poczuł z tego powodu ulgę.

Nigdy nie darzył go sympatią. Bał się go wręcz. Teraz już wiedział dlaczego. Widok czarki wypełnionej jadowicie zielonym płynem, przypominającym jego oczy, zamajaczył mu w pamięci i szybko go od siebie odepchnął.

Rozejrzał się znów wokoło. Za oszkleniem wschodziło słońce i jasno rozświetlało pomieszczenie. Było w nim coś odmienionego. Ujmującego. Jak w tym sadzie. Nie znał go takim. Nagle zdał sobie sprawę, że po tamtej stronie Siratu zawsze zbliżał się zachód i wypełniał oranżerię szarością, jakby tuż przed zmrokiem. Czasem padało, a tu... tu był poranek. Wschód. Słońce ledwo wspięło się na nieboskłon i raziło w oczy, rozpieszczając upałem.

HalO 2 || TaekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz