→ 14 → dalsze postanowienia.

53 8 5
                                    

Elfi król rozwazal nad kolejnymi krokami swojego wielkiego planu. Wiedzial, ze chlopak, ktorego niedawno poznal jego syn byl jego przyjacielem z dzicinstwa. Jednak cxy warto anulowac takie rzeczy dla jednego marnego czlowieka? Jasne, ze nie. Jedyna wywnioskowana rzecza przez Geralda bylo to, ze zawsze powinno sie stawiac swoje potrzeby, nad potrzebami innych. Co tak naprawde jest bardzo glupia mysla i nikt nigdy nie powinien wpasc na taki pomysl.

Ojciec Kyle'a chcial jedynie wiekszej czesci kraju ludzi. Wiedzial, ze nikt mu sie nie postawi i moze robic, cokolwiek mu sie podoba. Jego rycerze sa jak posluszne pieski, ktore zrobia wszystko za troche karmy, nawet jesli chodzi o rozpetanie wojny. Przy swoich rozmysleniach rozlal kawe, ktora przez caly czas mu towarzyszyla.

- Rebecca! - zawolal wkurzony i mokry na spodniach.

- Tak, moj krolu? - zapytala dzieczyna po przyjsciu z pokoju obok. - oh, niech krol chwile poczeka, ja sie tym zajme. - dodala po chwili.

- Taka mam nadzieje. - odpowiedzial idac do pokoju, w ktorym przebywaly Sharon i Sheila.

Mezczyzna szedl dumnym krokiem, miejac nadzieje, ze jego zona zapomniala o incydencie sprzed paru godzin. Mial tez mysl, o tym ze ruda bedzie przepraszala go za swoje zachowanie, co nie byloby rzadkoscia. Juz mial przed oczami ten obraz. Bedac kolo drzwi, bez dalszych przemyslen otworzyl je.

- A wtedy- - nie dokonczyla matka ksiecia. - po co tu przyszedles?

- Plotkujcie dalej, po prostu oblalem sie kawa. - machnal do nich reka z obojetnoscia.

- Idz lepiej porozmawiac z synem, a nie oblewaz sie kawa. - oznajmila wciaz obrazona.

- Gownoburza... - westchnal.

- Oh..., Gerlad grabisz sobie.

- Ide, ide. - podniosl rece do gory i wyszedl z suchymi sponiami na ramieniu. - wscipska baba. - powiedzial juz po wyjsciu z pomieszczdnia.

Stal tuz przy drzwiach swojej sypialni, patrzac na pokoj swojego syna, ktory znajdowal sie naprzeciwko niego. Przemyslal slowa krolowej. Isc czy nie isc? Slyszal smiechy dochodzace zza scian. Nie chcial przyrywac "dzieciom" zabawy.

Kyle i Stan dalej bawili sie poduszkami, skaczac i smiejac sie. Mimo, ze brzmi to nudno, swietnie spedzali razem czas. Po pewnym czasie zmeczyli sie wyglupami i usiedli obok siebie na skraju lozka.

- Gdzie sa Kenny i Butters? - spytal nagle rudowlosy. - nie ma ich od dobrych dwoch godzin, moze sie zgubili?

- Watpie, oni podrozowanie maja we krwii, to niemozliwe, by lezeli gdzies w rowie i nie zyli. - odpowiedzial obojetnie rycerz. - moglibysmy ich poszukac, ale mi sie nie chce.

- Czy tobie cokolwiek sie chce? - powiedzial z ironia. - zaczynam sie niepokoic.

- O te karaluchy? Naprawde nie ma co, jedyne co moze sie stac, to, to, ze straz ich zamknie w lochach. - wzruszyl ramionami. - mimo, ze Kenny to ksiezniczka to w naszym krolestwie to sie powtarzalo.

- Zamykaliscie ksiezniczke... w lochach..? Zwariowaliscie? A krol co na to?

- Krol na to jak na lato, wyjebane, on zawsze ma wszystko w chuju. - odparl niebieskooki.

- Jesli tak mowisz. - polozyl sie na plecach. - wystarczy czekac.

- Uwierz mi oni moga tu przyjsc w kazdej chwili. - wstal z lozka i podszedl do okna. - mimo wszystko nikogo tu nie ma. - otworzyl okno.

- Kurwa zimno.

- Kurwa? Twoje slowa ida do ojca. - ogladal elfii kraj z gory.

- Moj ojciec bedzie mial to gdzies. - odparl.

→"Legenda" | style | south park - the stick of truth←Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz