8

15.6K 556 47
                                    

Gdy w pewnym momencie zadzwonił domofon, aż podskoczyłam.

Oczywiście powinnam spodziewać się gościa, bo była punkt 19:00, ale mimo to skrycie liczyłam, że to wszystko było jedną wielką pomyłką i to nie tylko z mojej strony, ale i prezesa MMC. Po prostu wysłał odpowiedź nie tej kobiecie, której powinien, bo przecież jakim cudem facet będący bogiem miałby interesować się mną? Geoffrey był przystojny i obrzydliwie bogaty. Na pewno otaczał go wianuszek adoratorek z wyższych sfer. Zwrócenie uwagi na byle recepcjonistkę, czego przez swoją wybujałą wyobraźnię nie mogła pojąć Pen, nie wchodziło w grę. Pochodziliśmy z dwóch różnych światów, które nigdzie nie zazębiały się o siebie.

Tymczasem domofon dzwonił i dzwonił, a moje zwierzaki oszalały z radości, że ktoś do nas idzie. Przez moment myślałam nawet, by nie otwierać. Udam, że mnie nie ma...

Ale nie, nie mogłam tak postąpić. Przecież to byłaby zniewaga, a on był szefem, od którego zależał mój los. Już z jednym miałam na pieńku w przeszłości i wiedziałam do czego bywają zdolni rozzłoszczeni właściciele firm względem krnąbrnych pracowników. Nie mogłam tego powtórzyć.

Nacisnęłam przycisk i wpuściłam mojego gościa do budynku.

Boże... On zaraz wejdzie na trzecie piętro, na którym mieszkałam i stanie w drzwiach mojego malutkiego mieszkanka, które w obliczu wielkości jego ego i zawartości portfela stanie się jeszcze mniejsze i jeszcze bardziej nic nieznaczące, a ja rozpłynę się w pocie przez ten cholerny golf lub padnę na zawał z emocji.

Że też głupi głośnik w domofonie nie dział. Kazałabym mu czekać na dole, a tak musiał się fatygować do mnie. W budynku nie było windy, a klatka schodowa śmierdziała moczem i straszyła wulgarnymi napisami na ścianach. To nie były warunki, do których przywykł ktoś taki jak Geoffrey Mc Millan. Co on sobie o mnie pomyśli? Że pochodzę z najgorszych nizin społecznych. Weźmie mnie za patologię...

Zaraz, zaraz. To może i lepiej. Przecież zależało mi na złym wrażeniu. Niech się przestraszy tym, co zobaczy i da mi spokój!

Z tą myślą poczułam się nieco pewniej, ale tylko do momentu, gdy rozległo się pukanie do drzwi – dzwonek również nie działał, bo właściciel budynku, od którego wynajmowałam mieszkanie, nie kwapił się z naprawami. Moje zwierzęta znów podniosły larum.

To ON.

Boże, to naprawdę ON!

Nie mogłam w to uwierzyć, prawie hiperwentylowałam.

Boże, Boże, Boże...

Nie było już odwrotu.

Przekręciłam klucz w zamku i uchyliłam skrzydło, by rozszalałe Honey i Moon nie przerazili mężczyzny swoim entuzjazmem. Ku mojemu zdumieniu pierwszą rzeczą, która dostrzegłam były... kwiaty!

Czerwone róże! Morze czerwonych róż.

Rany. Zawsze marzyłam, by dostać taki bukiet od faceta – Arthur uważał to za wyrzucanie pieniędzy w błoto – ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że dostanę ich całą łąkę. I, co jeszcze dziwniejsze, że da mi je sam prezes największej firmy farmaceutycznej na amerykańskim rynku...

Szok!

– To dla pani – odezwał się wręczając mi bukiet mężczyzna, który krył się za kwiatami, a jego głos przywołał mnie do rzeczywistości.

Dlaczego Geoffrey brzmiał tak... staro? Przecież z tego co wiedziałam dobiegał trzydziestki?

Przeniosłam wzrok z kwiatów na stojącego na progu przybysza i zdębiałam. Ale to nie był Mc Millan, a jakiś szpakowaty facet w czarnym garniturze.

– Kim... Kim pan jest? – wydukałam przestraszona.

Może to jakiś stalker? Może podszył się pod prezesa? W sumie nie miałam pewności czy numer do Mc Millana był wciąż aktualny. Komórkę przejęłam po mojej poprzedniczce. Wszystko w niej mogło być... Nie pomyślałam o tym, a teraz było już za późno na refleksje.

– Jestem Jim, szofer pana Mc Millana – odpowiedział lustrując mnie ciekawsko wzrokiem. – Pan Geoffrey czeka na panią na dole.

Szofer?!

Rany boskie, on miał szofera!

Zaraz jednak do mnie dotarło, że nie powinnam podniecać się tym faktem. Przecież miałam do czynienia z milionerem. Musiałam zmienić punkt widzenia. Zapewne to niejedny luksus, którym otaczał się Mc Millan.

– Y... Tak... Już idę... Tylko włożę je do wazonu – bąknęłam, po czym zniknęłam za drzwiami wraz z bukietem, ciesząc się, że choć na moment jeszcze jestem sama ze sobą – nie licząc rozwrzeszczanych kota i psa – i mogę odetchnąć swobodnie.

Milioner...

Boże, szłam na randkę z milionerem. To nie do pomyślenia...

Lejąc wodę do ubitego wazonu – jedynego, jaki miałam, wyjrzałam przez okno. Pod moją kamienicą stały dwa auta. Bardzo, ale to bardzo nowoczesne auta. Limuzyny, których w naszej dzielnicy próżno było szukać. Ludzie wyglądali z okien, dzieci biegały wokół i zaglądały do wnętrz, chronionych przez przyciemniane szyby. Moja okolica była biedna. Przyjazd Geoffreya i najwyraźniej jego świty budził sensację. Teraz wszyscy sąsiedzi będą mnie kojarzyć i wytykać palcami. A tak cieszyłam się z nowojorskiej anonimowości...

Woda w wazonie przelała się, uzmysławiając mi, że i tak za długo zwlekałam. Przecież Mc Millan na mnie czekał. To było niegrzeczne. Z drugiej strony miałam go odstręczać, zachowaniem również. Spóźnialstwo z całą pewnością nie było dobrze widziane.

W końcu jednak musiałam stąd wyjść, czy tego chciałam czy nie.

Ustawiłam kwiaty na kuchennym stoliku i sięgnęłam po sportowy plecak. Wybrałam go celowo, choć na co dzień nie rozstawałam się z torebką. Sprawiał, że robiłam się jeszcze bardziej „pielgrzymkowa".

Opuściłam mieszkanie, ale ręce tak mi drżały z nerwów, że nie byłam w nich w stanie utrzymać kluczy.

– Ja to zrobię – oświadczył czekający na mnie na korytarzu Jim, wyręczając mnie w zadaniu, które mnie przerosło.

– Dzięki – bąknąłem słabo, gdy oddał mi klucze.

Bez słowa ruszyliśmy ku schodom. Miałam wrażenie, że mężczyzna skomentuje mój ubiór i jego niestosowność, ale on milczał zawzięcie, choć byłam pewna, że już mnie ocenił. Wiedział tak samo dobrze, jak i ja, że nie pasowałam do jego szefa i nasze spotkanie było irracjonalne.

Z trudem stawiałam kroki na schodach, bojąc się, że roztrzepanie i stres sprawią, że z nich spadnę. Jim zorientował się, że coś nie gra, bo w pewnym momencie chwycił mnie pod ramię i nie puścił mnie, dopóki nie osiągnęliśmy parteru. Otworzył przede mną odrapane drzwi wyjściowe i wypuścił jako pierwszą na zewnątrz. Droga między wejściem na moją klatkę a czarną limuzyną prezesa zdawała się być dystansem nie do pokonania. Jakby była wypełniona przeszkodami lub zalana lawą. Krocząc nią czułam na sobie oczy sąsiadów, ale nade wszystko wzrok Mc Millana. Znów odniosłam wrażenie, że bawi się w boga. On zwyczajnie to lubił. Krył się przed światem, a jednak miał ten światu u stóp i nadzorował go ze swojej wysokości. A teraz patrzył na mnie i ten wzrok, choć niewidoczny dla mnie, zdawał się zrywać moje kościołkowe ubrania i obnażać mnie przed wszystkimi, którzy tak tłumnie wylegli o tej porze podziwiać jego bogactwo.

Weź się w garść, Ario! Weź się w garść, do diabła, powtarzałam sobie, jak mantrę, ale nie było to łatwe. Od tego wieczora zależała moje przyjaźń z Penny, ale i moja praca. Nie chciałam, by zawiedziony mną Mc Millan zwyczajnie mnie zwolnił. Nie mogłam sobie pozwolić na brak zatrudnienia. Nie teraz gdy zjadały mnie kredyty, a moja opinia w rodzinnym mieście była spalona i nie mogłam tam od tak wrócić.

Jim wyprzedził mnie dopiero, gdy znalazłam się przy samochodzie. Szarmancko otworzył przede mną drzwi, jednak w chwili, gdy miałam wsiąść do auta, zapomniałam, że mam na sobie długą do ziemi spódnicę, którą utrudnia ruchy. Jej materiał zaplątał się między moimi nogami, przez co runęłam do środka, wprost w ramiona siedzącego w nim mężczyzny.

Do mojego biura, ale jużOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz