Rozdział IV

154 17 42
                                    

To co zobaczyłem...

To co zobaczyłem kompletnie przekroczyło moje oczekiwania.

Spodziewałem się samolotu, bądź helikoptera, a nie wielkiej gadziny, która niesamowicie głośno dyszała.

Zacząłem się wycofywać. Nogi same mi się plątały, ale do cholery! To był najprawdziwszy, gigantyczny smok! Nawet nie zauważyłem kiedy wylądowałem na ziemi, potykając się o kosz z jabłkami.

Nie sądziłem, że tak szybko zakończy się moja przygoda w tej krainie. Położyłem się na trawie i zakryłem rękami twarz, by chociaż ją ochronić w razie nagłego ataku.

"Sol, Sol, Sol gdzie ty jesteś, kiedy jesteś potrzebny?" - pytałem się w myślach. Dlaczego akurat teraz nie mógł tu przyjść?

- Hej Aitor! - usłyszałem krzyk w moją stronę, ale nie wiedziałem kto wołał. Poza tym nawet jeśli ten ktoś chciał, bym podszedł do niego, nie dałbym rady. Cały byłem sparaliżowany ze strachu.

Do moich uszu cały czas dobiegał łomot skrzydeł, a na ciele odczuwałem gorący oddech smoka. Usłyszałem śmiech. Starałem przypomnieć sobie, czy zanim upadłem na ziemię widziałem kogoś jeszcze, poza gigantycznym gadem. Wydawało mi się, że tak...

- No! Ruchy! - krzyknął ktoś inny, którego nie rozpoznałem.

Poczułem, że ktoś ciągnie mnie za ubrania i otworzyłem oczy. Nad sobą zobaczyłem przyjazne rysy jakiegoś starszego mężczyzny, który odciągał mnie na bok. Patrzyłem na niego, chyba zbyt długo, więc zamknąłem oczy.

Gdy odciągnął mnie z sadu, postawił mnie do pionu i powiedział, że to dzieje się co trzy miesiące, i nie miałem się czego bać.

Rozejrzałem się uważnie i zobaczyłem jak mieszkańcy biegali po wiosce. Nieśli kosze pełne zboża, mięsa, owoców i warzyw, ryb oraz butelki czerwonego wina. Podbiegali do smoka i układali pod nim dary. Wtedy zobaczyłem kogoś jeszcze.

Na siedzeniu, które przyczepione było do grzbietu smoka siedział chłopak. Miał bardzo jasne włosy, blizne na pół twarzy, złoty strój - podobny do tego Sola - a w ręce trzymał bicz. Gdyby nie długa, lśniąca w blasku słońca peleryna, ubrany byłby identycznie jak wcześniej wspomniany Sol.

Chłopak śmiał się i patrzył na ludzi, którzy dawali mu jedzenie. Smok nieco się już nudził i spoglądał z płomieniami w oczach na sad.

"No chyba cię pogrzało, ty przerośnięta jaszczurko!" - myślałem. On nie może zniszczyć drzew. Musimy mieć znowu najlepsze owoce na targu, a poza tym dalej chciałem je zrywać. Dobra... Nie chciałem, ale kurde no. Tyle czasu musiały one rosnąć.

Usłyszałem szybkie kroki. Ktoś biegł z miasteczka, które było nieco wyżej niż nasza wioska. Słyszałem głośne tupanie zapewnie ciężkich butów.

- Nie powinno cię tu być! - usłyszałem donośny krzyk, a właściciela tego głosy zdołałem już poznać. Victor. - Termin przypada na jutro! Nie ma żadnej straży, a co jeśli ten stwór się uwolni!?

Zauważyłem jak Victor przeskakuje nad beczkami z deszczówką, trzymając rękę blisko rękojeści miecza, który był przy pasie.

- To żaden stwór! Draco jest naprawdę wychowany, spójrz tylko na niego!

Przypadkiem - albo i nie - potwór wyrwał jedną z jabłoni. I to z korzeniami. Podrzucił drzewko do góry, uniósł do nieba swój wielki pysk i połknął drzewo w całości.

- Bailong, on jest nieokrzesany! Zresztą tak samo jak i ty! Cale szczęście, że się stąd wyniosłeś. Niszczyłeś mu życie i mam nadzieję, że dobrze to wiesz.

Po drugiej stronie lustra || Inazuma Eleven GoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz