Rozdział 4. Lainey

3.8K 317 130
                                    


Cześć wszystkim!
Dzisiaj rozdział wyjątkowo wcześnie, więc mam nadzieję, że udało mi się zrobić mini niespodziankę :) A przynajmniej na początku, bo później będzie już odrobinę smutno... Czy wspominałam już, że w tej historii ból pojawi się dużo szybciej?

Mimo wszystko - cudownej lektury! 


Przeżyliśmy Super Wtorek. I myślę, że to najwłaściwsze określenie na to, co działo się zeszłego wieczoru w naszym sztabie wyborczym. Do późnych godzin nocnych spływały wyniki prawyborów w poszczególnych stanach, które następnie zestawialiśmy i analizowaliśmy.

James wygrał kilka kluczowych potyczek, między innymi w Kalifornii, Teksasie oraz Karolinie Północnej. To właśnie ta ostatnia cieszy nas najbardziej, bo jako swing state* może przeważyć o ostatecznej nominacji mężczyzny z partii Demokratów. A także, jeśli utrzymamy swoją pozycję do końca, o wyniku oficjalnych wyborów.

Czy się cieszę? Jak najbardziej. Ale jestem równie mocno przerażona, bo każdy wyświetlany na mapie niebieski kolor przybliża nas do Białego Domu. A jeśli naprawdę tam wylądujemy... będę skazana na J. przez najbliższe cztery lata. Wydawało mi się, że jakoś sobie poradziłam z tą wizją. Zdawała się dużo mniej straszna, gdy zestawiałam ją z możliwością zmieniania naszego kraju i zadbania o interesy potrzebujących, tyle że gdy sama będę o nich walczyć, o mnie już wtedy nikt się nie zatroszczy.

Owszem, na początku będziemy ja i James kontra reszta świata, ale później zostanę już tylko ja kontra James. Nikt więcej. A w tej rywalizacji wyłącznie jedno z nas ma coś do stracenia. I tak się składa, że jestem to ja.

Dlatego teraz, stojąc obok mężczyzny na przygotowanym planie zdjęciowym, zaczynam podejrzewać, że podjęłam decyzję zbyt pochopnie.

Rozprasza mnie. Cholernie mocno rozprasza mnie jego sylwetka, zapach wody kolońskiej czy wypowiadane na głos słowa. Ale nic nie może równać się z maleńkim, niby przypadkowym dotykiem. Jest w tym wyjątkowo subtelny – ociera dłoń o moje plecy w rzekomym geście przybliżenia się, czy też sięga do biurka po rozłożone na nim teczki, zarzekając się, że akurat w tym samym czasie pomyślał, by z nimi zapozować.

Ignoruję każdą taką próbę, a im bardziej on stara się wymyślić jakiś nowy sposób, tym większy robię krok w bok. W pewnym momencie niemalże wychodzę za rozłożone za nami tło.

– Lainey, uśmiechnij się, proszę. – To już kolejna tego typu sugestia z ust Frankie Mann, kampanijnej fotografki. Przebywa z nami od dwóch godzin i ani razu nie zwróciła uwagi Jamesowi. Nie dlatego, że go podrywa, w końcu jest zadeklarowaną lesbijką, ale wystarczy spojrzeć na Campbella, by wiedzieć, że czuje się tutaj jak ryba w wodzie. Szczególnie po ostatniej nocy, kiedy znalazł się tak blisko spełnienia swojego wielkiego marzenia, jak nigdy przedtem.

Jestem z niego dumna. Powiedziałam mu o tym, na co jedynie skinął głową. Nie rozmawialiśmy więcej, świadomi jakimi wyrzeczeniami usłana jest droga do prezydentury. I że gdyby nie wymóg patii, dziś by mnie przy nim nie było.

– Jeszcze raz. James świetnie, a ty Lainey spróbuj się zrelaksować. Nie wiem, pomyśl o czymś miłym, o zimnym Aperolu, gorącym ciachu z okładki Forbesa...

– Albo o kopnięciu Rowana w krocze.

Ostatnia uwaga najbardziej przypada mi do gustu. Paxton, którego poznałam kilka dni temu przy okazji sczytywania medialnych wpisów na mój temat, okazał się jednym z fajniejszych facetów, jakich ostatnio spotkałam. A może nawet i jedynym, biorąc pod uwagę, że od pięciu lat mam do czynienia głównie z politykami i trudnymi do okiełznania nastolatkami.

Pocałunki w Białym DomuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz