6.

45 4 1
                                    

Praca na pół etatu miała to do siebie, że dawała mi dość pokaźne pokłady wolnego czasu. A przynajmniej wolnego z nazwy.

W ramach dokładania się do rachunków babcia zaprzęgła mnie do pomagania w cukierni, nie zawracając sobie przy tym głowy faktem, że nie posiadałam książeczki z sanepidu. Jak to stwierdziła, nie wyglądam na kogoś kto ma robaki, więc mogę spokojnie pracować z jedzeniem.

Choć szczerze wątpiłam, że ktokolwiek z Inspektoratu Sanitarnego będzie skłonny pofatygować na kontrolę aż do ukrytej w lesie Świerki i tak postanowiłam zrobić badania. Tyle tylko, że na postanowieniu się zakończyło... Jak szybko odkryłam, najbliższa stacja sanitarno-epidemiologiczna znajdowała się w Lesku, a mi ani się śniło dwukrotnie pokonywać bieszczadzkie serpentyny na rzecz zielonej książeczki. Za bardzo ceniłam swoje zawieszenie!

Stałam więc za ladą, uśmiechając się do klientów i w duchu modląc, by żaden nie wyciągnął przede mną legitymacji PIS-u. Chociaż gdyby ktoś obcy pojawił się w miasteczku, zapewne wiedziałabym o tym jeszcze zanim wszedłby przez drzwi. Szybkość rozprzestrzeniania się plotek pomiędzy okolicznymi domami przewyższała prędkość światła.

I wcale nie żartuję. O ostatnim wypadku w pobliskim tartaku dowiedziałam się szybciej niż ratownicy medyczni, którzy zostali wezwani na miejsce. Mimo że wieść o odciętym palcu nie była mi do niczego potrzebna, doceniałam, że bardziej niż zatamowaniem cieknącej krwi, mieszkańcy przejmowali się wzajemnym informowaniem o tym, co dzieje się wokół.

Podałam tort urodzinowy stojącej przy ladzie dziewczynie i uniosłam kącik ust, kiedy ugięła łokcie pod ciężarem pudełka. Co jak co, ale w ciasta na specjalne okazje babcia wkładała całe swoje serce i nadprogramowe warstwy kremu, które nie dość, że podbijały smak i wygląd, to skutecznie podwyższały wagę... a przy tym ceny, liczone rzecz jasna za kilogram. Zawsze zazdrościłam tej kobiecie głowy do interesów.

Dziewczyna bez mrugnięcia okiem zapłaciła trzycyfrową kwotę, która wyświetliła się na terminalu, po czym rzuciła szybkie pożegnanie i na drżących nogach uciekła z cukierni. Biedna, pewnie po słodkiej babuleńce, jaką udawała babcia Wanda, spodziewała się tortu za pięćdziesiąt złotych...

Dzwoneczek nad drzwiami odezwał się ponownie, a klimatyzowane pomieszczenie wypełnił zapach cytrusów i korzennych przypraw. Nie musiałam podnosić głowy, by dowiedzieć się, do kogo należą te perfumy - przez ostatnie dni poznałam, je aż za dobrze. Uśmiechnęłam się niekontrolowanie, spoglądając na zbliżającą się kobietę kątem oka.

- Dwa cannolo pistacjowe, dla najlepszego klienta! - wykrzyknęła wesoło Klara. - I latte karmelowe, bella. Z podwójnym syropem.

- Po takiej dawce cukru nie będziesz spała chyba do jutra...

- Gdzie tam. - machnęła ręką i oparła się o blat. - Raptem do północy.

Parsknęłam pod nosem. Uwielbiałam tą wariatkę. Była najlepszym antydepresantem jaki chodził po tym świecie.

Podstawiłam papierowy kubek po kolbę ekspresu i zabrałam się za pakowanie ciastek do papierowej torebki. Klara obserwowała mnie uważnie z przylepionym do twarzy, szerokim wyszczerzem, który towarzyszył jej niemal codzienne. Zastanawiałam się, jakim sposobem od ciągłego uśmiechania się nie miała jeszcze zmarszczek mimicznych.

- Co tam u ciebie, Iza? Jakieś newsy?

- Od wczoraj? - mruknęłam, odmierzając dwie miarki karmelowego syropu. - Żadnych.

- Szkoda... ja mam za to trzy!

Przewróciłam oczami. Wcale mnie to nie dziwiło. Z jej nadmiarem energii obleciała pewnie całe miasteczko dwa razy, zbierając najświeższe wieści. I oczywiście nie przeżyłaby, gdyby się ze mną nimi nie podzieliła.

A niech to bies trzaśnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz