Siedzę teraz na krawędzi łóżka, jakbym zawisła między dwoma światami. Z jednej strony to wszystko, co znam – moje codzienne życie, relacje, rutyna, sposób, w jaki postrzegam świat i siebie w nim. Z drugiej, coś zupełnie innego, coś, czego zaczynam dopiero dotykać, choć jeszcze nie potrafię tego dobrze nazwać. To uczucie, które we mnie rośnie, jakby sączyło się powoli z samego środka mojego wnętrza, wymykając się spod mojej władzy. Zawsze myślałam, że kontrola to sposób, by zachować spokój, bezpieczeństwo. Że jeśli będę mogła przewidzieć każdy ruch, każde słowo, każdą reakcję, to nic mnie nie zaskoczy. Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to jedynie sposób na ukrycie czegoś przed sobą samą. Wszystko zaczyna się od tego delikatnego uczucia niepokoju, które powoli przebija się przez zasłonę, jaką stworzyłam wokół siebie. Na początku nie zwracam na nie uwagi, bo to przecież zawsze było tam, gdzieś w tle, taki cichy głos, który mówi mi, że coś jest nie tak. Że może nie powinnam tak reagować, tak mówić, tak myśleć. Ale ten głos łatwo było zagłuszyć – bo przecież lepiej wiedzieć, co robię, lepiej mieć kontrolę nad każdą sytuacją. To zawsze wydawało się najrozsądniejsze, prawda? Życie to przecież gra, w której musisz znać zasady, jeśli chcesz wygrać. A ja przez długi czas byłam przekonana, że znam te zasady lepiej niż inni. Patrzę teraz w okno, widzę odbicie swojego ciała w szybie, choć za nią rozciąga się zwykła panorama miasta. Ludzie idą szybkim krokiem, spieszą się, mijają, nikt nie zwraca na siebie uwagi. Jak ja przez lata przechodziłam przez swoje życie, nieświadoma, jak bardzo się boję. Boję się nie tego, co inni mogą mi zrobić, ale tego, co ja sama mogę odkryć w sobie. I może dlatego tak bardzo chciałam kontrolować ich – żeby nie musieć zaglądać w te miejsca, w których czuję się najbardziej słaba.
Czuję, jakbym spędziła połowę życia w stanie permanentnej gotowości. Zawsze gotowa, zawsze w pełni uzbrojona, tak jakby każda najmniejsza niespodzianka mogła mnie zniszczyć. I to nawet nie w sensie dosłownym, ale jakbym mogła stracić część siebie, którą z takim trudem zbudowałam. Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób, ale teraz, gdy siedzę tu, wsłuchując się w własny oddech, nagle wszystko zaczyna nabierać kształtu. Zawsze miałam wrażenie, że muszę być lepsza, bardziej przewidująca, szybsza, bardziej zorganizowana niż inni. Nie dlatego, że naprawdę wierzyłam w swoją wyższość, ale dlatego, że w głębi duszy bałam się, że ktoś zobaczy, jak bardzo jestem zagubiona. Jak bardzo zależę od tego, co inni myślą o mnie, od ich aprobaty, od ich reakcji na moje zachowanie. Każda decyzja, którą podejmowałam, była jak ruch w skomplikowanej grze – starannie przemyślana, z nadzieją, że nie popełnię błędu, który zdradziłby moją niepewność. Teraz zdaję sobie sprawę, że ta moja kontrola to nic innego jak maska. Zakładam ją, bo boję się, że ktoś zobaczy mnie taką, jaką naprawdę jestem. Kruchą. Słabą. Niezdecydowaną. Odkrywam w sobie strach przed byciem ocenianą, przed odrzuceniem, a jednocześnie strach przed tym, że ktoś mógłby mnie poznać zbyt dobrze. To wszystko sprowadza się do jednej rzeczy: niepewności. Wmawiałam sobie, że jeśli będę mieć kontrolę nad każdym aspektem życia, będę chroniona. Ale czy to nie paradoks? Im bardziej próbowałam wszystko kontrolować, tym bardziej czułam się bezradna, jakbym była więźniem własnych lęków. A im bardziej bałam się odsłonięcia, tym bardziej zasłaniałam się pozorami pewności siebie. Bo przecież lepiej udawać, że wszystko ma się pod kontrolą, niż przyznać, że tak naprawdę nie wiesz, dokąd zmierzasz.
To uczucie, które teraz we mnie narasta, jest dziwne. Jest w nim coś uwalniającego, a jednocześnie przerażającego. Odkrywam, że nie potrzebuję kontrolować wszystkiego, by czuć się bezpiecznie. Że może wcale nie chodziło o bezpieczeństwo, tylko o strach przed własnymi słabościami. I że ten strach mnie blokował – blokował przed tym, by naprawdę żyć. Nagle myślę o ludziach, którzy byli w moim życiu – tych, których chciałam kontrolować, którzy mnie irytowali, gdy nie robili tego, co chciałam. A może oni nie robili tego, bo czuli mój strach, moją desperację? Może zamiast współpracować, wycofywali się, bo widzieli, że nie chodziło mi o nich, ale o mnie samą. O moją potrzebę dowartościowania, uspokojenia lęków. Czy tak bardzo bałam się, że ktoś odkryje moją słabość, że wolałam narzucać swoją wolę, byle tylko nie zostać zdemaskowaną?
CZYTASZ
Chaibi&Emily - Odyseja tolerancji
Teen FictionWitaj w świecie pełnym emocji, tajemnic i niezwykłych przemian! Nasza opowieść zabiera cię w podróż, która zaczyna się w momentach codzienności, by eksplodować w nieoczekiwane zwroty akcji i odkrycia. Bohaterowie, zmagając się z własnymi demonami i...