Poranek wstał tak samo, jak każdy inny. Może nawet jeszcze wcześniej, niż się spodziewałam, bo za oknem było jaśniej, niż zwykle. Ale coś od początku było nie tak. Coś w tym powietrzu było dziwnego, ledwo weszło mi do płuc, a już czułam, jakby mnie dusiło. Nie dym, nie kurz - to było coś innego, coś, czego nie mogłam nazwać, ale czułam to w każdej cząstce ciała. To napięcie, które ciągnęło się w powietrzu, w każdym kącie pokoju, chociaż nigdzie nie widziałam powodu, żeby tak się czuć. Może miałam po prostu dziwny sen i to on zostawił w mojej głowie ten dziwaczny nastrój, jakby coś miało zaraz się wydarzyć. Siedziałam przez chwilę na łóżku, patrząc na szare światło wpadające przez zasłony. Było w nim coś niepokojącego, jakby ten dzień nie chciał być zwykły. Mój pokój - moje małe, zwyczajne schronienie, które zawsze wydawało się przyjazne - teraz też wyglądało dziwnie. Wszystko było w porządku, ale czułam, jakby coś tu nie pasowało. Może to ta cisza, może coś w sposobie, w jaki rzeczy wyglądały - nie wiem. Ale czułam, jak serce bije mi szybciej, a skóra na karku zaczyna mi mrowić. To było takie uczucie, jakbym wiedziała, że coś się wydarzyło, ale jeszcze tego nie zauważyłam. Musiałam wstać, ruszyć się, bo w tej ciszy mogłabym zwariować. Przeszłam przez pokój, odsunęłam zasłonę i patrzyłam na widok za oknem, ale nic się tam nie działo. Zwykły poranek. Powietrze było nieruchome, zupełnie jakby wszystko się zatrzymało, jakby czas na chwilę przestał płynąć. Czułam to wszystko, ale nie potrafiłam tego wyjaśnić.
Odetchnęłam głęboko, próbując się uspokoić. Może to tylko poranek, może się nie wyspałam. Sięgnęłam po rysunki. Wczoraj wieczorem rysowałam tę dziwną kosmitkę, która jakoś wyszła mi lepiej, niż się spodziewałam. Miała być straszna, przynajmniej w zamyśle, ale na papierze wyszła taka... urocza. Przy biurku jednak coś nie grało. Moje rysunki, te wszystkie papiery, arkusze, pióra - nic nie było tam, gdzie zostawiłam. Biurko wyglądało, jakby ktoś przechodził przez nie huraganem. Na ziemi leżało kilka szkiców, jakieś zmięte arkusze, ale nigdzie nie było tych, nad którymi pracowałam wczoraj. Tylko te mniej ważne, jakieś stare próby, a te od kosmitki - po prostu zniknęły. Serce zaczęło mi walić mocniej. To nie mogła być prawda. Przecież zostawiłam je na biurku, wczoraj wieczorem! Pamiętam dokładnie, jak je tam kładłam. Nie mogły tak po prostu zniknąć. Rozejrzałam się dookoła, szukając śladów, które mogłyby wyjaśnić, co się stało. I wtedy zauważyłam coś dziwnego. Ślady. Drobne, jakby jakieś małe, delikatne stópki przeszły przez pokój. Ledwie widoczne, ale jednak były. Małe odciski na dywanie, takie, jakby ktoś tam stał i cicho przeszedł, zostawiając za sobą delikatne, ledwo widoczne ślady. Przecież nikt nie mógł tu wejść! To mój pokój, moje miejsce. Zawsze zamykam drzwi, kiedy idę spać. A teraz czułam, że nie jestem tu sama. To uczucie, które miałam rano, to dziwne napięcie - teraz wiedziałam, że nie było przypadkowe.
Zaczęłam chodzić po pokoju, przeszukiwać każdy zakamarek, pod łóżkiem, za biurkiem, w szufladach. Nic. Moich rysunków nie było nigdzie. Tylko ten dziwny bałagan, jakby ktoś specjalnie porozrzucał te rzeczy, żeby zostawić po sobie chaos. Ale to nie ja zrobiłam ten bałagan, na pewno nie. Wczoraj wszystko było na swoim miejscu, a teraz? Przeciągnęłam się, rozglądając po pokoju, kiedy coś przykuło moją uwagę. Na biurku leżała mała, dziwna zabawka. Statek kosmiczny. Turkusowy, dokładnie w tym samym kolorze, w jakim narysowałam sukieneczkę mojej kosmitki poprzedniego dnia. Poczułam, jak serce zaczyna mi walić. Nie pamiętałam, żebym miała cokolwiek takiego w pokoju wcześniej. Przecież nie bawię się zabawkami, nie mam młodszego rodzeństwa, mam tylko brata, który jest już... studentem... a rodzice nigdy nie kupowali mi takich rzeczy. Podeszłam bliżej do biurka i wtedy zauważyłam kolejną rzecz. Małą, poskładaną kartkę leżącą obok tego kosmicznego statku. Moje ręce same sięgnęły po nią, zanim zdążyłam pomyśleć. Otworzyłam ją powoli, czując, jak moje palce lekko drżą. Na kartce było coś napisane, ale to nie były żadne litery, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie było to ani polskie, ani angielskie pismo, ani żaden inny język, który znałam. Linie i kropki, jakieś dziwne symbole, z których nie mogłam nic zrozumieć.
Cofnęłam się o krok, bo nagle coś poczułam. Zrobiło się duszno. Powietrze w pokoju stało się ciężkie, jakby nagle zabrakło tlenu. Oddech stał się płytki, a serce biło tak szybko, że ledwo mogłam złapać rytm swojego ciała. Wtedy to usłyszałam. Delikatny, cichy szept, który zdawał się dochodzić z każdego kąta mojego pokoju. Ale nikogo tam nie było. Żadnych postaci, żadnych twarzy. Tylko głos. Mówił coś do mnie w jakimś dziwnym języku, którego nie rozumiałam. „Co tu się dzieje?" - myślałam, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Wszystko było takie nierealne, jak zły sen, z którego nie mogłam się obudzić. Usiadłam na podłodze, próbując złapać oddech. Ale zamiast tego usłyszałam znowu ten głos. Był bliżej. Jeszcze bliżej. Zamknęłam oczy, jakbym próbowała zniknąć i ukryć się przed tym, co nadchodziło.
Nagle wszystko eksplodowało w mojej głowie. Światło. Takie białe, ostre, przebijające wszystko wokół mnie. Nie mogłam go zignorować, nie mogłam zamknąć oczu i sprawić, by zniknęło. Było wszędzie, jakby wnikało przez moje powieki, wdzierało się do mojego umysłu, aż zaczęłam czuć pieczenie w głowie. Uczucie, jakby ktoś rozświetlił całą moją czaszkę od wewnątrz, a ja nie byłam w stanie uciec od tego promieniującego, palącego blasku. Złapałam się za głowę, próbując zasłonić oczy dłońmi, ale nic to nie dało. Przebijało wszystko, przechodziło przez palce, przez skórę, przez moje ciało, jakbym była zrobiona z powietrza, jakby to światło chciało mnie przeniknąć, rozpuścić mnie w sobie.
I wtedy zaczęło się to dziwne piszczenie. Wysokie, przenikliwe dźwięki, które wbijały się prosto w uszy. Jak szpilki, jak igły, każda bardziej ostra od poprzedniej. Nie było ucieczki. Czułam, jak drgają mi mięśnie w ramionach, jak moje dłonie zaciskają się, szukając czegokolwiek, co mogłoby mnie wyrwać z tego koszmaru. Ale nie było niczego. Tylko światło i piski. Jakby cały wszechświat skurczył się do tych dwóch rzeczy, które były teraz całym moim światem. Każdy dźwięk, każde mignięcie światła zdawało się być coraz bliżej, coraz głośniejsze, mocniejsze, bardziej intensywne. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nie mogłam tego pojąć, jakby to, co działo się wokół mnie, było czymś więcej niż tylko snem. Zaczęłam się cofać, ale nogi mi się plątały. Złapałam się za głowę, bo wydawało mi się, że zaraz pęknie. Jakby te dźwięki i światło napierały na moje ciało z każdej strony. Ból zaczął rozchodzić się w skroniach, pulsował, coraz szybciej, jak młot, który uderzał w moją czaszkę z każdą sekundą. A te piski nie ustawały. Głośniejsze i głośniejsze. Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam wydobyć z siebie ani jednego dźwięku. Moje gardło było jak zaciśnięte, jakby coś je ścisnęło, uniemożliwiając mi choćby oddech. Krzyczałam w myślach. „Zatrzymajcie to! Niech to się skończy!" Ale nikt mnie nie słyszał. Byłam sama, zupełnie sama w tej eksplozji światła i dźwięków, która nie chciała mnie wypuścić. Poczułam, jak moje kolana uginają się pod ciężarem tej presji. Wszystko zaczynało mi się mieszać. Światło, piski, bicie serca, jakby wszystko zlewało się w jedną, wielką kakofonię, która rozsadzała mi głowę od środka. Wszystko narastało, dźwięki nakładały się na siebie, światło stawało się coraz jaśniejsze, aż w końcu nie mogłam nic zobaczyć, nic zrozumieć.
I wtedy poczułam, jak coś uderza mnie w głowę. Twarde. Ostre. Jakby światło miało fizyczną formę, jakby stało się czymś namacalnym, czymś, co mogło zadać mi ból. Uderzyłam się o coś, coś twardego, nie wiedząc nawet, gdzie jestem. Czułam, jakby to wszystko działo się poza mną, jakby to moje ciało działało samodzielnie, poza kontrolą mojego umysłu. Ból rozlał się po mojej głowie, przeszywający, jakby ktoś uderzył mnie młotem. Krzyknęłam. Nie mogłam już tego znieść. Całe to światło, te dźwięki, ten ból. To było za dużo. Za szybko. Zbyt gwałtowne. Upadłam na kolana, czując, jak moje ciało drży. Światło stało się tak jasne, że zaczęło przypominać wybuch. Jakby całe niebo eksplodowało przede mną, pochłaniając wszystko. A ja byłam w samym środku tego chaosu. Zamknęłam oczy, ale to nic nie dało. Światło było wszędzie. Nie mogłam tego zatrzymać. Widziałam je nawet z zamkniętymi powiekami, jakby wżarło się w moją skórę, w moją krew, w moje kości. Czułam, jakby moja głowa zaraz miała eksplodować, jakby to wszystko miało mnie pochłonąć na zawsze.
I wtedy wszystko nagle ucichło. Światło zniknęło. Piski ucichły. Zapanowała cisza. Zbyt nagła, zbyt przerażająca. Nie wiedziałam, co się stało. Bałam się otworzyć oczy. Bałam się, że jeśli to zrobię, wszystko zacznie się od nowa. Ale musiałam to zrobić. Powoli uniosłam powieki, serce waliło mi tak głośno, że zdawało się wypełniać całą przestrzeń wokół mnie.
I wtedy zobaczyłam to.
Mały cień. Tuż przede mną.
CZYTASZ
Chaibi&Emily - Odyseja tolerancji
Fiksi RemajaWitaj w świecie pełnym emocji, tajemnic i niezwykłych przemian! Nasza opowieść zabiera cię w podróż, która zaczyna się w momentach codzienności, by eksplodować w nieoczekiwane zwroty akcji i odkrycia. Bohaterowie, zmagając się z własnymi demonami i...