Oaza spokoju

68 11 81
                                    

Jestem pierdoloną oazą spokoju.

Doskonała w głębi swojego przekazu sentencja towarzyszy mi podczas szybkiego marszu. Słowa, które dla większości moich rodaków są nadzieją na przetrwanie o zdrowych zmysłach w rutynie codzienności, kołaczą mi się w głowie. Jedno po drugim odbijają się o czachę, jakbym miała zupełnie pustą banię.

Trochę tak się czuję.

Każdy krok to jeden wyraz. Jestem. Stuk. Pierdoloną. Stuk. Oazą. Stuk. Spokoju. Stuk.

Uderzenia obcasów są niczym kpiące ze mnie echo. Irytują. Potęgują harmider, który jeszcze nigdy ze mną nie wygrał. Niezdarność wywołuje zamęt, zamęt sieje niezdarność. A to wszystko niszczy klasę i dobry smak. Perfekcyjność.

To nie w stylu pieprzonego ideału: Kingi Bzdurnej.

Nazwisko potrafi jednak zgotować piekło, ale jego ognie już dawno mnie zahartowały i w tym momencie mogę iść z wysoko podniesioną głową na diabelnie cienkich szpilkach. Nie przeszkodzi mi w tym ołówkowa, idealnie dopasowana spódnica, która bardzo mocno ogranicza zasięg moich długich nóg. A już na pewno nie zrobi tego gromny miś pod pachą.

Swoją drogą - niezły z niego gagatek. Olbrzymi. Największy, jaki znalazłam w sklepie. Na szczęście nie mam czego sobie kompensować wielkością zabawek, nie jestem facetem. Jednak niedźwiedź ma przydatną cechę: każdy spieprza mi z drogi.

Bo kto chciałby oberwać maskotką, której łapa jest w rozmiarze przeciętnej głowy dorosłego?

No właśnie.

Ludzie rozstępują się przede mną jak Morze Czerwone przed kimś tam. Nie to, że nie wiem, kim był ten ktoś, ale jestem ateistką.

Spłonę w piekle. Koniec. Kropka.

Chwilowo przez nie się przedzieram. Jednak widzę światełko w tunelu. Przestrzeń przy windzie jest prawie opustoszała. Jeden, i to średniej budowy, mężczyzna nie powinien zagrozić ani mi, ani mojemu miękkiemu kompanowi. Już witam się z gąską, szczęśliwa, że nie będę musiała wbiegać po schodach na trzecie piętro. Szpilki mam piękne, ale niepraktyczne, wolałabym nie sprawdzać ich w trudnym terenie.

I zaczyna się mój koszmar. Drzwi się rozsuwają, a do pustej windy wchodzi jegomość. A ja… Jestem daleko. O wiele za daleko, by zdążyć. Mimo to próbuję. Biegnę. W myślach wykonuję elegancki sprint, w rzeczywistości wyglądam jak owinięty w jedwab pingwin. Nigdy więcej nie założę TAKIEJ spódnicy, przysięgam! Co mnie podkusiło?
– Proszę przytrzymać drzwi! - drę się na cały hol. - Proszę…

I nadzieja pryska. Tuż przed nosem, dosłownie. Gdyby miała zapach, od tego momentu zapamiętałabym ją jako odór chorób, dezynfekcji i metalu. Kto wymyślił porodówkę na trzecim piętrze?! Zerkam w bok, na ginący w głębi drzwi korytarz i w myślach odprawiam pogrzeb moim pięknym szpileczkom. To przelewa czarę goryczy!

W swojej perfekcyjności mam jedną wadę. No dobra, kilka, niewielkich i zupełnie niegroźnych wad. Jednak ta kluczowa właśnie w tej chwili się uruchamia. Niecierpliwość.

– A żebyś się zesrał w kucki! - wrzeszczę, donośnym tupnięciem obcasem przyklepując rzucone przekleństwo.

Winda się otwiera. W mgnieniu oka przywołuję na twarz pokerową minę. Lata pracy w korporacji jednak się przydały. Lekkim skinięciem dziękuję mężczyźnie za ratunek i pakuję się do niewielkiej kabiny. Jak na złość koleś ewakuuje się na lewą stronę elewatora, więc nie mam jak się od niego odgrodzić. Biały puchaty kompan zajmuje jakieś trzy czwarte przestrzeni, więc nagie ramię styka się męską bluzą.

Za każdy oddechOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz