Rozdział 1

217 18 13
                                    

Zimny błękit otacza mnie ze wszystkich stron na raz. Czuję go na mojej skórze, czuję jak płynie w moich żyłach. Otwieram oczy i widzę go nade mną. Ten subtelny kolor pojawia się w otoczeniu równie niezauważalnie i naturalnie co tlen. Wszystko drży. Woda wokół mnie drży. Ja też drżę. Coraz więcej błękitu. Jaki szlachetny kolor. Wypełnia wszystko. Wypełnia wodę, wypełnia niebo, wypełnia moje usta, a powoli także moje płuca. Nie protestuję. Od dawna jestem już poza własną świadomością. Jest tylko błękit. A potem nie ma już nic.

***

Z rozmyślań wyrywał mnie potężny grzmot. Przez krótką chwilę miałem wrażenie, że cała Ziemia drży przed potęgą Zeusowych piorunów. Potem wszystko się uspokoiło. Stałem po środku jakiegoś wyludnionego chodnika. Lało jak z cebra. Szum deszczu zagłuszał wszystkie dźwięki, przez co wydawało mi się, że jestem w mieście zupełnie sam. Zacząłem rozglądać się za jakimś miejscem, w którym mógłbym przeczekać ulewę, po czym skierowałem swoje kroki do małej kawiarenki, której duże, teraz tonące w strumieniach wody okna przyciągają ciepłym światłem, przywodzącym na myśl lampki choinkowe. Stanąłem przed wielkimi, czerwonymi drzwiami i szarpnąłem za klamkę. Dały się otworzyć zadziwiająco łatwo, jakby zamiast ze metalu, zrobiono je ze styropianu. Nie widziałem jednak potrzeby, żeby się nad tym przesadnie długo zastanawiać. Już dawno temu zauważyłem, że próba wytłumaczenia wszystkich niezwykłych zjawisk w moim otoczeniu ni jak się nie sprawdza i nie warto na to marnować energii. Metoda przyjmowania rzeczy takimi jakimi są nigdy jeszcze mnie nie zawiodła, więc chyba nie warto z niej rezygnować. Tak więc, wracając do kawiarenki. Był to typowy, modny lokal jakich pełno teraz we wszystkich dużych miastach. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo w zasadzie nigdy nie opuszczałem swojej rodzinnej metropolii, jeśli nie liczyć dwóch czy trzech wycieczek szkolnych do miejsc, których de facto nie miałem potrzeby ani ochoty oglądać. Jednak logika nakazuje mi sądzić, że nie tylko w mojej okolicy nastąpił ostatnio wysyp małych, hipsterskich kawiarenek, w których kawa jest co prawda obrzydliwa, ale za to ładnie podana. Nie żebym specjalnie lubił takie miejsca, ale wyjrzawszy przez okno zdecydowałem się nie wybrzydzać. Pokonany przez pogodę, zająłem jedno z niewielu wolnych miejsc w głębi lokalu. Zdjąwszy kurtkę machnąłem ręką na blondwłosą kelnerkę uwijającą się między gośćmi. Musiała nie zauważyć. No trudno. Choć nie leży to w moim zwyczaju, zdobyłem się na akt cierpliwości i siedząc spokojnie postanowiłem zaczekać aż dziewczyna sama do mnie podejdzie. Siedzę. Czekam. I nic się nie dzieje, do cholery! Cierpliwość nie jest w żadnym stopniu moją wrodzoną cechą, więc nie mija dziesięć minut, a jestem już podenerwowany. Ale nic, mówię sobie, czekaj spokojnie aż ta durna baba łaskawie raczy tu przyjść i wziąć zamówienie a wtedy po cichu ją opierniczysz. Bez zamieszania. Bo po co zwracać na siebie uwagę? Ledwie zdążyłem to pomyśleć, a drzwi się otworzyły. Stanął w nich idealny przykład przeciwnika mojej zasady o nie przyciąganiu atencji postronnych. Chłopak, który właśnie pojawił się w kawiarni był wysoki i szczupły, choć tego ostatniego nie mogłem być do końca pewny, bo miał na sobie grubą, kanarkowo żółtą kurtkę. Był ciemnoskóry, co jednak specjalnie nie dziwiło w tej akurat dzielnicy. Idąc roztaczał wokół siebie aurę kompletnej swobody, jakby znał z imienia wszystkich otaczających go w danej chwili ludzi. Po chwili wnikliwej kontemplacji jego ubioru dotarło do mnie, że gość idzie w moją stronę. I to nie do któregoś ze stolików obok, a bezpośrednio do mnie. Zbliżywszy się uśmiechnął się tak szeroko, jakbym co najmniej zaproponował mu lot w kosmos.

- No wreszcie Cię znalazłem! Scott, nie? - powiedział murzyn w idiotycznej kurtce.

Zacząłem intensywnie mrugać, kalkulując w myślach. Faktycznie, nazywam się Scott, ale skąd ten gość to wie? Może jakiś zapomniany przeze mnie znajomy? Kuzyn? Były chłopak mamy? Nie, nie, nie, pierwszy raz go widzę. Zdarza mi się zapomnieć twarzy i imion wielu osób, najczęściej ciotek, które zawsze całują mnie przy składaniu Wigilijnych życzeń i powtarzają , że „pamiętają jak byłem taki malutki", ale nie sądzę, żebym, po pierwsze, kiedykolwiek wszedł w dobrowolny kontakt z personą taką jak ten prawdopodobnie-nieznajomy koleś, a po drugie, dał radę zapomnieć jego irytujący już na wstępie sposób bycia. W tym momencie zorientowałem się, że zapewne wyglądam jak idiota kiedy tak tylko mrugam i się gapię. Boże, błagam żeby przynajmniej moje usta były zamknięte! Reflektuję się szybko:

- Ta, Scott. A jeśli można zapytać, to skąd szanowny kolega zna moje imię?

- Ja? Nie znam. Tak tylko zgadłem. Teraz ty spróbuj.

Nie rozumiałem sposobu myślenia mojego nowego kolegi. Niby jak miałoby mi się to udać. No ale co ja się będę kłócił z wariatem. Zgadnąć nie zaszkodzi.

- Allan. Nazywasz się Allan. - powiedziałem jakbym go chrzcił.

-No widzisz jak się szybko uczysz! - wydawał się być niezwykle zadowolony, nie jestem tylko pewien, czy ze mnie, czy siebie. - Bystry jesteś. Ja nie zgadywałem tak ładnie na początku.

Aha. Czyli wariat. Albo ćpun.

-No dobra, koniec tych gierek. Pozwolisz, że przejdę do rzeczy. - kontynuował Allan. -Po pierwsze, totalnie sorry, że musiałeś na mnie czekać. Serio myślałem, że zdążę, a tu wyszło jak zwykle. No, ale przynajmniej masz tyle rozumu, żeby na deszczu nie stać. Dobra, skoro już cię znalazłem, to możemy równie dobrze od razu iść razem do domu. Opowiem ci wszystko po drodze.

Wspaniale. Mój przyjaciel-ćpun zaprasza mnie do domu. Nie no, wszystko fajnie, ale ja chyba miałem coś do zrobienia, nie? W tym momencie uświadamiam sobie, że nie pamiętam po co wyszedłem z domu, ani jakim cudem znalazłem się na chodniku przed tą kawiarenką. Szczerze powiedziawszy, nie kojarzę nawet samej kawiarenki, a jestem pewien, że poznaję z widzenia większość okolicznych lokali.

-Ja tam nigdzie nie idę. I po co żeś mnie szukał, jeśli można wiedzieć?

-Jezus, widzę, że mamy tu kolejnego co nic nie pamięta. Coraz więcej was ostatnio. Dobra, to teraz się skup i postaraj nie mdleć: tak jakby martwy jesteś.

------------------------------------------

Scott jest tak jakby martwy, a to jest tak jakby moje pierwsze opublikowane gdziekolwiek opowiadanie. Czyli skala wydarzenia podobna. Rany, ale się denerwuję. Mam nadzieję, że rozdział się podobał.

Kill me. Again.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz