"A Bóg? Nie ma Boga, są tylko krzyże przy drogach."

118 10 2
                                    


W ciemności dobiegał do mnie jedynie dźwięk miarowego pikania, które rozbrzmiewało dokładnie w odstępach 1,5 sekundy. Z nudów zaczęłam liczyć.

Jeden... Dwa... Trzy...

Doszłam do 159 gdy dotarł do mnie odgłos kroków. Ciężkich, szybkich kroków.
Pikanie przyspieszyło.

- Pani Collins? - Doszedł do mnie nieznany mi, kobiecy głos. - Doktor Smith panią prosi.

Potem znowu rozległy się kroki, ale zaraz ucichły.

Pikanie wróciło do normy.

Poczułam dotyk. Na ręce.

Czułam się dziwnie pusta, myślenie przychodziło mi z trudem a fakty kojarzyłam bardzo wolno.
Otworzyłam oczy, ale zaraz je zamknęłam bo oślepiło mnie światło.

Spróbowałam jeszcze raz, ale powoli.

- Al. - Usłyszałam dobrze mi znany głos obok mojej głowy.

Szybko spojrzałam w tamtą stronę i przez czaszkę przeszedł mi ostry ból. Syknęłam.

- Powoli. - Powiedziała pospiesznie Kelly. Miała łzy w oczach. - Żadnych gwałtownych ruchów. Zaczekaj, zawołam twoją mamę i lekarza. - Powiedziała i zniknęła za drzwiami.

Po chwili wróciła w towarzystwie eleganckiej kobiety z zapuchniętymi oczami i rozmazanym makijażem oraz z siwiejącym mężczyzną w białym fartuchu.

- Witam, Alice. - Powiedział facet.

- Co się stało? - Zdołałam wykrztusić.

- Miała pani wypadek samochodowy. - Powiedział wyciągając coś z kieszeni. - Proszę popatrzeć w dal. - Nakazał zapalając latarkę i świecąc mi po oczach. - Jest pani w szpitalu. Byłaś nieprzytomna przez dwa dni.

Spojrzałam na niego z wielkimi oczami.

- Mam dla pani bardzo ważne zadanie. - Powiedział spokojnie wytrzymując moje spojrzenie. - Proszę poruszyć palcami u nóg.

Zrobiłam co kazał a mama wybuchnęła płaczem.

- Tak jak przewidywałem... - Mruknął lekarz pod nosem z niezadowoloną miną.

- Co z Cody'm? - Zapytałam nie przejmując się reakcją mamy.

- Śpi. - Odparł lekarz. - A teraz pozwól, że cię zbadam...

***

Gapiłam się w ścianę. Były na niej namalowane kolorowe pingwiny.

Starałam się nie zwracać uwagi na dzieci hałasujące na korytarzu chociaż chciałam na nie nawrzeszczeć, wyżyć się na nich. Byłam chyba najstarsza na oddziale.

Ciekawe czemu akurat pingwiny?

Nagle drzwi się rozsunęły i wpadł przez nie ciemnowłosy chłopak.

- Alice! - Wysapał Simon. - Wiem, że pewnie nie chcesz mnie widzieć, ale ja muszę cię przeprosić.
Spojrzałam na niego pustym wzrokiem. Nic nie odpowiedziałam.

- Jestem idiotą. Już nigdy nie siądę za kółkiem. Nigdy sobie tego nie wybaczę. - Usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Na głowie miał opatrunek, prawą rękę na temblaku.
Zrobiło mi się go żal.

- To nie tylko twoja wina. - Powiedziałam cicho.

- A właśnie, że moja. - Zaszlochał. - To, że mój brat jest od trzech dni nieprzytomny, że ty nigdy nie staniesz na własnych nogach, że moja matka patrzy na mnie jak na śmiecia...

- Przestań. - Przerwałam mu ostro. - Zamknij się, weź się w garść i powiedz mi co u niego.

Cody leżał w innym szpitalu. Miał już 18 lat, więc nie mógł leżeć w dziecięcej placówce. A mnie nie chcieli wypuścić bym mogła go odwiedzić.

- Stabilny. - Odpowiedział Simon podnosząc głowę.

- Dobrze. - Pokiwałam głową. - Zostaw mnie samą. - Powiedziałam bardziej sucho niż zamierzałam.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi po moich policzkach spłynęły łzy. Mój wzrok padł na wózek stojący pod ścianą, który teraz miał się stać częścią mojego życia, mnie.

Od wczoraj robiłam co się dało by na niego nie patrzeć, by nie myśleć o tym, że już nigdy nie pojadę na rowerze, na łyżwach, że ludzie będą patrzeć ze współczuciem, którego nie chcę. A najboleśniejszą myślą było to, że może zabraknąć przy mnie Cody'ego.

Kiedy dowiedziałam się, że ma poważny uraz głowy i że nie wiadomo kiedy się obudzi zrobiło mi się ciężko na sercu. Ta myśl była sto razy gorsza od wózka.

Zadawałam sobie pytania dlaczego? Za co? Czemu my? I nie potrafiłam na nie odpowiedzieć...

***

Pominę mój pierwszy raz na wózku, pierwszą "przejażdżkę", zajęcia z psychologiem i pierswszą rehabilitację. Przejdę od razu do pierwszego razu jak wjechałam na salę Cody'ego.

Bardzo różniła się od mojej, była biała, ściany były nagie a okna odsłonięte.

Dotknęłam jego ręki tłumiąc szloch. Spędzałam tam prawie cały swój czas, razem z jego rodziną, uciekając przed matką, która patrzyła na mnie ze łzami w oczach i taty, który przerabiał nasze mieszkanie na "bardziej dla mnie".

Pewnego dnia Cody otworzył oczy. Moją radość, mój pierwszy uśmiech od wypadku zniszczyły jego słowa wypowiedziane najpierw do jego mamy a potem do wszystkich zgromadzonych:

- Kim jesteś? Kim wy wszyscy jesteście i gdzie ja jestem?

____________________________________
Mam nadzieję, że ten rozdział rozjaśnił rodzaj tego opowiadania i że nie zniechęcił nikogo :)


Bańka mydlana √Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz