Jutro się zobaczymy - dodatek

2K 238 22
                                    

Witajcie Kochani!

Przede wszystkim i po pierwsze musimy Was przeprosić za to, że tak dawno nie było i pewnie nie będzie rozdziału. Jak mamy się tłumaczyć? Psuje się w raju, mamy sporo problemów osobistych i po prostu brak czasu i chęci do wracania do radosnych i śmiesznych zakamarków naszego życia. Cóż mamy dodać? Nie wiemy, kiedy pojawi się właściwy rozdział, choć postaramy się zrobić co w naszej mocy, abyście byli zadowoleni.

Jako dodatek specjalny załączamy jedną z "wariacji" napisaną przez Adama. Mamy nadzieję, że pomimo raczej humorystycznego charakteru naszej działalności i "Jutro się zobaczymy" przypadnie Wam do gustu choć trochę. Mamy kilka takich dodatków, jak i coś bardziej radosnego i jeśli się Wam spodoba to możemy je co jakiś czas zamieszczać.

Jeszcze raz przepraszamy, a także dziękujemy Wam za komentarze i gwiazdki i w ogóle za czytanie nas.

Życzymy dużo miłości, na pewno więcej niż my aktualnie mamy.

Pozdrawiamy, Adam i Juliusz.

***

Jutro się zobaczymy

Najgorsze było to, że tamtego dnia nie padał deszcz. Słońce świeciło jasno, promienie wychodziły z domu Boskiego i wracały, osuszając mokrych od łez wylanych nad własną słabością i nicością ludzi. Ani jedna mdła chmurka nie zawadzała niebu swoją obecnością. Było aż za gorąco, jak na kwiecień, więc wachlując się kapeluszem, który wziąłem dla ochrony przed słońcem przemierzałem paryskie uliczki. Oglądałem witryny, przypatrywałem się mijanym przechodniom, plakatom zawieszonym na słupach, na ścianach budynków, gdzie tylko starczało pomysłowości wynajmowanym gazetowych chłopcom. Dotyczyły głównie sprzedaży zbytków wszelakich lub zakupu takowych. Stragany rozłożone były po obu stronach alejki, a targujące się baby słychać było chyba z najdalszych zakątków Paryża. Owoce, te bardziej dojrzałe, zdążyły puścić soki i wyrzucone przez sprzedawców, ażeby nie psuły walorów stoiska, walały się po drodze. Starałem się w nie nie wdepnąć. Omijając przejrzałego, rozprasowanego na chodniku pomidora kątem oka dojrzałem ogłoszenie, a właściwie jego skrawek. Dopiero po kilku krokach doszło do mnie, co tak naprawdę zobaczyłem. Zawróciłem, zupełnie zapominając o nieszczęsnym warzywie, który zdążył zdobyć powierzchnie mojej podeszwy i zagościć w niej na dobre. Klepsydra. Czarna, staromodnie wydrukowana. Nie żyje Juliusz Słowacki.

Najgorsze było to, że tamtego dnia nie padał deszcz... Bo ja również nie byłem zdolny do wylania się siebie choćby jednej łzy. W tamtym momencie stanąłem, zatrzymany przez słup czasu, którym się stałem. Słup, który chciał wrosnąć w ziemię, zostać drzewem, obumrzeć, nie naradzając się na nowo. Zwróciłem oczy w kierunku nieba, jednak ani deszcz, ani Boska odpowiedź nie nadeszły. Kiedy ponownie spojrzałem na kartkę papieru, litery nadal ułożone były w Jego imię. Zacisnąłem wargi. Odwrócony tyłem, w tak nikłym poczuciu prywatności, a jednak jedynym, na jaki mogłem sobie w tamtym momencie pozwolić, zbliżyłem kciuk do warg. Ucałowałem go delikatnie i przejechałem po literach głoszących jego odejście i cieniutkim krzyżyku po środku. Odszedłem od ściany i ruszyłem przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Szedłem, mimowolnie wydłużając krok. Szedłem, a moje nogi same zaczęły biec, bo myśli nie istniały, plątała się tylko jedna, zagubiona pośród gąszczu nicości - Juliusz.

Stanąłem w drzwiach kamieniczki i spojrzawszy na górę, odwróciłem wzrok. Zimno ściany utuliło moje czoło, a ja oparłem się o nią i wtuliłem, niczym w kochankę, szukając pocieszenia. Nawet nie wiedziałem kiedy moim ciałem wstrząsnął szloch. Ramiona trzęsły się mimowolnie, z oczu leciały wspólne chwile, opatulone w słoną otoczkę. Utopione w wodzie, martwe - bo przeszłe. Przechowywane w głębi serca, teraz rozpadające się po całym ciele i pragnące wyjść na zewnątrz.

- Od kiedy to trwa, Juliuszu? - Zapytałem go, leżąc w wygodnym łóżku, z oddechem Słowackiego na policzku. Pocałował mnie delikatnie, przesuwając ręką po plecach, na linii paska od spodni. W końcu włożył ją pod cienki materiał i uszczypnął w pośladek. Jęknąłem cichutko, bo rozpalone ciało tylko czekało na odważniejszą pieszczotę.

- Czemuż pytasz mnie o coś tak błahego? - odpowiedział pytaniem, patrząc mi prosto w oczy, a ja sam nagle przestałem wiedzieć dlaczego go spytałem. - To nie ma żadnego sensu, patrz na mnie i kochaj mnie. Patrz na mnie i zobacz świat w moich oczach. Bądź moim światem i uważaj mnie za świat. Bądź moim tlenem. Czymże byłbym bez tlenu? Czymże jestem przed twym obliczem?

- Prochem i niczem - dokończyłem, chociaż on chyba nie chciał, ażebym kończył. Obejmował mnie kurczowo za ramiona, tak jakby to był nasz ostatni uścisk, całował moje usta tak, jakby to był nasz ostatni pocałunek. Wpijał się żarliwie, jakby chciał zmiażdżyć mi wargi tak, aby nikt inny nigdy więcej ich nie skosztował. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem, choć nie mogliśmy być ze sobą nawzajem. - Jesteśmy dwiema nicościami i wymieszanym prochem. Pogrzeb mnie. Utop mnie w sobie. Nie pozwól mi odejść, Juliuszu.

- Adam, przecież jutro się zobaczymy... - Jego słowa pachniały słodką obietnicą, jak zawsze.

Kiedy wszedłem na górę i uchyliłem drzwi mieszkania, oczy nadal miałem czerwone, a łzy nawodnione Juliuszem. Wszystkim, co mi po nim pozostało. Celina gotowała obiad, ale przerwała na chwilę tą przyziemną czynność, przytulając mnie delikatnie. Nie mów o niej, nie chcę wiedzieć, że cię dotykała.

- Coś się stało, Adasiu? - Trucizna jej warg chłeptała świeżą posokę mego serca. Świeżą posokę naszego wspólnego serca.

- Coś... mi wpadło do oka. - Skłamałem, a ona tylko kiwnęła głową. Podświadomie czułem, że wiedziała od dawna. Nie mogłem płakać, on nie lubił moich łez, chociaż romantyczność to łzy.

Jutro się zobaczymy - powiedział, a ja pomyślałem, że kłamstwo w jego ustach brzmi lepiej niż najlepsza z prawd obcych. Po tamtej nocy nie zobaczyliśmy się nigdy więcej.

Pan Kordian | slowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz