1.

447 37 11
                                    

Kojąca ciemność nieświadomości powoli rozpierzchła się pod naporem czyjejś obecności. Niespiesznemu przebudzeniu towarzyszyło lekkie mrowienie w kończynach – z przerażeniem stwierdził jednak, że nie we wszystkich. Koszmarne uczucie. Zupełnie jakby brakowało czegoś ważnego, jakiejś niezbędnej części jego samego.

To straszne wrażenie kazało mu się uważniej wsłuchać w ciepły, kobiecy głos.

– Dean? Dean, proszę, obudź się. Deanie Rockwell, ktoś chce się z tobą zobaczyć.

Choć rozchylał powieki najwolniej, jak tylko potrafił, sztuczne światło lamp i tak go oślepiło. Przez dłuższą chwilę mógł polegać jedynie na słuchu, co zdawało się zupełnie nie przeszkadzać jego rozmówcy.

– Lekarz twierdzi, że nie jest pan świadom swego położenia. Musi pan jednak zrozumieć, że biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich doszło do pańskiego aresztowania, mamy bardzo ograniczone możliwości złagodzenia wyroku.

Ze śnieżnej bieli powoli wyłonił się młody mężczyzna w mundurze. Po barwach i odznaczeniach Dean rozpoznał w nim kapitana Organizacji Bezpieczeństwa Zewnętrznego, która nie kojarzyła się z niczym przyjemnym, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Nie rozumiał również o jakim aresztowaniu i wyroku mówił jego gość.

Kapitan najwyraźniej zorientował się, że Dean próbuje odnaleźć w pamięci jakieś istotne szczegóły, które mogłyby naprowadzić go na właściwy trop, bo uprzejmie zaczął wyjaśniać sytuację.

– Został pan aresztowany po nieudanym zamachu na Ambasadę Nowego Hokkaido. Oddziałom antyterrorystycznym udało się rozbroić większość materiałów wybuchowych, ale niestety, dokonał pan ręcznej detonacji tego, co zostało.

Dean poczuł jak coś w nim umiera. Nie. To nie mogła być prawda. Wiedziony jakimś strasznym przeczuciem spróbował podnieść się z łóżka, szybko jednak opadł z powrotem na twardy materac.

Cholera. Zrozumiał czego brakowało.

Powoli odwrócił głowę, by spojrzeć na prawą część swojego ciała i mimowolnie krzyknął z przerażenia. W miejscu, gdzie powinna spoczywać ręka, było tylko zmięte prześcieradło. Szarpnął się, zupełnie jakby w ten sposób mógł odepchnąć przytłaczające uczucie straty.

– Rozumiem pańską rozpacz, ale proszę wziąć pod uwagę, że nie jest pan jedynym poszkodowanym. W wybuchu zginęło sześć osób, co w normalnej sytuacji wystarczyłoby, żeby wykonać na panu wyrok śmierci.

– Ale ja nic nie pamiętam! – zawołał Dean, gdy w końcu udało mu się zepchnąć myśli o utracie ręki na dalszy plan.

– Zanik pamięci to jedyne, co powstrzymało władze przed wykonaniem wyroku. Co nie zmienia faktu, że wciąż jest pan uznawany za jednostkę wyjątkowo niebezpieczną i w związku z tym nie może być pan trzymany z innymi więźniami.

Rockwell przełknął ślinę. Nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Cokolwiek miał mu do zaproponowania młody kapitan - alternatywą była śmierć. Jedynie jakiś niespodziewanie sprzyjający przepis stał na straży jego życia, ale i on nie gwarantował Deanowi bezpieczeństwa. W każdej chwili sytuacja mogła obrócić o sto osiemdziesiąt stopni. Wystarczyło, że zacznie odzyskiwać pamięć albo ktoś przypomni sobie inny przepis, który pozwoli na pozbycie się ze społeczeństwa tak obrzydliwie toksycznej jednostki.

– Czego w takim razie pan ode mnie oczekuje? – zapytał Dean, czując, jak uchodzi z niego powietrze. Za cholerę nie zamierzał umierać. Dopiero udało mu się wypłynąć z pustki i nie uśmiechało mu się do niej wracać.

Kapitan zmarszczył brwi, ale wyraźnie mu ulżyło. Czyżby podejrzewał, że Dean może nie chcieć współpracować? Wyprostował się, wypiął dumnie tors i zasalutował.

– Kapitan Jacob McCarthy, dowódca pierwszego niezależnego oddziału szturmowego. – Jego ton zmienił się diametralnie. Doskonale wiedział, że udało mu się skończyć pertraktacje. Miał Deana w garści i nawet nie zamierzał tego, kutas jeden, ukrywać. – Od wszystkich potencjalnych rekrutów oczekuje się, by przed trzecim września, czyli dokładnie za tydzień, stawili się w Głównej Jednostce Wojskowej.

Nie powiedział nic więcej. Po prostu odwrócił się i wyszedł. Wszelkie niedopowiedzenia rozwiało jednak spojrzenie, jakie rzucił chłopakowi na do widzenia. Ranga rekruta wcale nie gwarantowała przeżycia, a dołączenie do oddziałów szturmowych wcale nie było takim cudownym pomysłem.

Zawiedź mnie, a pożałujesz, że od razu nie wybrałeś śmierci."

Dean zamknął oczy i zaczął kląć w duchu. Zupełnie nie docierała do niego nieśmiała paplanina pielęgniarki, która na czas rozmowy schowała się do kąta. W dupie miał protezy, rehabilitacje i inne tego typu gówna. Był wrakiem. Pieprzonym wrakiem. Nie tylko nie pamiętał swoich zbrodni – wszystko inne również kryło się za cholerną mgłą. Naprawdę zabił sześć osób? Skąd mógł mieć pewność, że go nie wrobili? Może wcale nie był sprawcą, tylko siódmą ofiarą?

Dlaczego nikt nawet nie próbował spojrzeć na to z jego perspektywy?

Zresetuj mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz