11.

82 17 0
                                    

– Rockwell jest dziwnie rozkojarzony, nie uważasz, kapitanie?

Jacob McCarthy skinął głową, nie odrywając lornetki od oczu. Od samego początku wypatrywał nietypowych zachowań u podopiecznych. Wiedział, że prędzej czy później coś zacznie się pieprzyć. Zaczęło prawie od razu i nic, absolutnie nic, nie mógł na to poradzić. Apatie i psychozy miarowo się pogłębiały, agresja narastała, wzajemna podejrzliwość nabierała coraz większych uzasadnień.

Po dziewięciu miesiącach wszyscy byli już tym wykończeni.

– To nie ma sensu – zauważył kapitan McCarthy, nie kryjąc rozgoryczenia. – Powinniśmy ich rozstrzelać. Przecież tak naprawdę o niczym innym nie marzą.

Sierżant Linde nawet nie próbował zaprzeczyć. Doskonale zdawał sobie sprawę, że większość odchyleń w zachowaniach żołnierzy brała się z narastającej autoagresji. Podświadomie zaczynali sobie zdawać sprawę z tego, czym w rzeczywistości są i dokąd zmierza ich przygoda. Nawet Olai Rokstad, najstabilniejszy psychicznie szczęściarz, któremu nie skasowali wszystkich wspomnień, najwyraźniej zaczął się czegoś domyślać. Przestał się przykładać do treningów i brutalnie odepchnął od siebie Rockwella, a zamiast uważać na szkoleniach teoretycznych, szkicował schematy, które po wstępnej analizie okazały się planami misji z jego poprzedniego życia.

Gdyby miało to wpływ jedynie na samego Olaia, McCarthy zapewne zignorowałby całą sytuację. Nie był to w końcu jedyny żołnierz, w którego mózgu coś zaczęło szwankować. Niestety, Dean Rockwell bardzo ciężko przeżył rozpad swojej jedynej zdrowej znajomości i nie można go było za to specjalnie winić. Zagubiony i samotny, coraz częściej szukał pocieszenia w gabinecie doktora Dussaulta.

W normalnych warunkach McCarthy nie zignorowałby takiego romansu. Pojedyncze epizody, owszem, każdy przecież potrzebował się czasem odstresować. Związek pełną gębą nie powinien jednak wchodzić w grę. Tylko jak miał im dać do zrozumienia, że mają z tym skończyć, skoro to oznaczałoby najprawdopodobniej utratę kolejnego rekruta?

Jacob zamknął oczy i potarł zmarszczone czoło. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż nie miał do czynienia z pełnoprawnymi ludźmi, a mimo to nie potrafił odmówić im współczucia. Cały ten program był nie tyle bezsensowny, co zwyczajnie okrutny. Istoty, którymi przyszło mu się opiekować, zrobiły już wystarczająco dużo dla kraju. Wycierpiały w wojnie więcej, niż dowództwo śmiało przyznać. Dlaczego nie mogli umrzeć w spokoju, zestarzeć się w jakimś ośrodku medycznym, choć pod koniec marnej egzystencji poczuć, co znaczy być człowiekiem?

Niestety, ta decyzja nie zależała od Jacoba.

Zresetuj mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz