12.

90 16 3
                                    

Zabrali Olaia.

Dean nie miał pojęcia, w którym momencie to się stało. Jednego dnia jedli wspólny obiad, razem męczyli się na zajęciach praktycznych i teoretycznych, a następnego – Olaia już po prostu nie było. Puste siedzenie obok Rockwella zdawało się w ogóle nie dziwić przełożonych, co dobitnie potwierdzało fakt, iż to właśnie oni stoją za zniknięciem chłopaka.

Dlaczego? Przecież Rokstad miał świetne wyniki. Nie było lepszego żołnierza w ich oddziale, co potwierdzały nie tylko złagodzone przyjaźnią obserwacje Deana, ale również przychylne spojrzenia kapitana McCarthy'ego i większości trenerów. Po co pozbywać się kogoś takiego?

A co jeśli przeniesiono go... dalej? Tylko co mogło oznaczać „dalej"? Na front? Ale dlaczego w takim razie robili z przeniesienia Rokstada taką tajemnicę? Dużo więcej sensu miałoby postawienie Olaia za przykład dla pozostałych. Morale, duma i te sprawy. Nie, żeby Dean się na tym znał.

Bardzo zależało mu na odkryciu prawdy. Nie wiedział jednak czy rozsądnie byłoby naprzykrzać się kapitanowi. Miał niemiłe wrażenie, że w ich oddziale bycie ciekawskim może zostać uznane za wykroczenie równie poważne, co dezercja. Tylko dlatego trzymał język za zębami i znosił lawiny pytań, zalewające go na samo wspomnienie Rokstada.

Najbardziej bolał fakt, że został sam. Poza doktorem Dussaultem nie miał już nikogo. Pozostali żołnierze z każdym dniem wydawali się coraz mniej przyjaźni. Zagubieni w świecie własnego szaleństwa, nie nadawali się na towarzyszy rozmów.

Co gorsza, Dean nie mógł się pozbyć wrażenia, że sam też zaczyna wariować. Coraz częściej budził się w nocy zlany potem, z krzykiem na ustach, nie pamiętając, co mu się śniło. Kristof twierdził wprawdzie, że to dobrze, bo najwyraźniej zaczął powoli odzyskiwać wspomnienia, ale Dean wcale nie czuł się, jakby odzyskał cokolwiek. Wciąż nie pamiętał niczego ze swojego poprzedniego życia. Zaczął się nawet zastanawiać, czy kiedykolwiek takowe posiadał. Zupełnie jakby rozpoczął swoją marną egzystencję wraz z pojawieniem się kapitana McCarthy'ego. Co było wcześniej? Czy w ogóle istniało jakieś wcześniej?

– Wszystko w porządku? Jakieś problemy ze sprzętem?

Dean podniósł wzrok i natrafił na badawcze spojrzenie mechanika. Chociaż jego śniadą twarz zdobił przyjazny uśmiech, dłoń opartą miał w ostrzegawczym geście na broni, dając tym samym Rockwellowi jasno do zrozumienia, jak rozwiązuje się tutaj większość problemów.

– Zamyśliłem się – odparł, zapinając ostatnie zatrzaski skafandra bojowego. – Po prostu się zamyśliłem.

To nie była dobra odpowiedź. Mechanik powoli zaczął wysuwać broń z kabury. Żołnierze tacy jak Dean nie powinni myśleć. Może właśnie na tym polegał problem Olaia – za dużo myślał, za dużo wiedział. Rockwell podniósł ręce w obronnym geście, uświadamiając jednocześnie mechanikowi swoje kalectwo.

– Mam problem z wkładaniem protezy do skafandra. Doktor Dussault powiedział, że bardziej elastyczna już nie będzie, ale może da się coś zrobić z samym skafandrem.

Mechanik pokiwał głową, po czym pomógł Deanowi zdjąć skafander. Mocno marszczył przy tym czoło, co mogło sugerować, że żadnemu z jego kolegów nie przyszedł do głowy taki problem. Najwyraźniej uznał go za całkiem poważny, skoro zdecydował się na odesłanie Rockwella i jak najszybsze skonsultowanie sprawy z innymi mechanikami.

Dean, nagle uwolniony z obrzydliwej ruchomej klatki, nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Zwolniony ze znienawidzonych ćwiczeń, zdobył kilka godzin tylko dla siebie. Musiał się bardzo starać, żeby nie pokazywać po sobie irracjonalnej radości. Z pochyloną głową popędził do skrzydła szpitalnego.

Nie chciał się narzucać doktorowi, ale do kogo innego miał pójść? Gdy raz zaznało się rozkoszy drugiego ciała, trudno było wrócić do zabaw z własnymi rękami. Zwłaszcza, jeśli na dobrą sprawę miało się tylko jedną.

Za każdym razem Dean zastanawiał się jednak, dlaczego to musiał być właśnie Kristofer Dussault. Przekonał się wprawdzie, że żadna kobieta nigdy go nie zaspokoi, ale przecież dookoła nie brakowało przystojnych mężczyzn. Może nawet znalazłby się wśród nich jakiś z podobnymi upodobaniami, albo chociaż ciekawy nowych doznań. Dlaczego zatem znów trafił pod drzwi gabinetu doktora Dussaulta?

Przyrzekł sobie, że kiedyś jeszcze się nad tym zastanowi, że znajdzie odpowiedź, po czym zapukał.

Usłyszał jedynie martwą ciszę. Odczekał chwilę i zapukał ponownie.

– Doktorze Dussault?

Znów żadnej odpowiedzi. Czyżby doktora nie było w gabinecie? Skoro wszyscy żołnierze powinni męczyć się ze skafandrami, zapewne wyszedł z założenia, że nikt do niego nie przyjdzie. Dziwny, trudny do wyjaśnienia odruch kazał Deanowi nacisnąć na klamkę. Jeszcze bardziej jednak niż własne zachowanie zaskoczył go fakt, że drzwi odstąpiły z cichym skrzypnięciem. Przestraszony, zajrzał do środka i odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że doktora rzeczywiście nie ma.

A może by tak zrobić mu niespodziankę? Skorzystać z łazienki, doprowadzić się do porządku i poczekać na doktora w stanie „pełnej gotowości bojowej"? Nie powinien się obrazić. Nic nie wskazywało przecież, żeby obrzydły mu bliższe spotkania z Deanem.

Zachęcony przypływem nagłego geniuszu wśliznął się do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Z każdą chwilą ten dzień stawał się coraz wspanialszy. Pogwizdując pod nosem podszedł do biurka. Może powinien się na nim położyć? Podać się Kristoferowi jak na tacy? Musiał tylko trochę sprzątnąć.

Mocno zdziwił go widok stosów papierzysk piętrzących się na biurku. Uważał doktora za człowieka bardzo uporządkowanego, dlatego przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie pomylił gabinetów. Przerażony taką ewentualnością zaczął szukać czegoś, co rozwiałoby jego wątpliwości – jakiegoś podpisu, pieczątki, czegokolwiek.

Na swoje nieszczęście – znalazł znacznie więcej.

Zresetuj mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz