3.

169 26 7
                                    

Jaki właściwie miał wybór? Żaden, do cholery. Jeśli alternatywą jest śmierć, to nie ma mowy o jakimkolwiek wyborze. Jest tylko złudzenie wyboru. Pieprzona, zakłamana nadzieja na szczęśliwe zakończenie.

Dean nie miał złudzeń – to nie mogło się skończyć dobrze.

Tydzień to wystarczająco długo, by mógł uzmysłowić sobie własną ułomność. Dopiero po wielu godzinach lekarskich oględzin i podziwiania się przed lustrem zrozumiał, jak niewiele brakowało, by pożegnał się z życiem. Całą prawą stronę jego ciała zniekształcił ogień. Eksplozja pozbawiła go nie tylko ręki, ale i poważnie uszkodziła bark, czyniąc rehabilitację znacznie trudniejszą, niż obiecywała pielęgniarka. Naznaczone płomieniami mięśnie i ścięgna nie chciały pracować jak należy, przez co miał problemy z chodzeniem, przeżuwaniem, połykaniem, oddychaniem.

Im więcej usterek znajdował we własnym ciele, tym bardziej przerażał go zadziwiająco krótki okres planowanego leczenia.

Kogo oni właściwie próbowali oszukać? Ledwie nadawał się do tego, by w ogóle żyć! Na co w ogóle mógł się przydać w wojsku?

Odpowiedź nasuwała się sama i nie była ani trochę pokrzepiająca - misje samobójcze tylko czekają na takie chodzące zwłoki. Po co mu w ogóle jakaś proteza skoro i tak miał zostać mięsem armatnim?

Mimo wszystko trzeciego września stawił się w umówionym miejscu. Gdzieś tam, w jego głowie, kołatała się myśl, że zabił sześć osób i powinien zrobić cokolwiek, by to odpokutować. Zaciągnięcie się do wojska i niesienie chwały ojczyźnie wydawało się całkiem niezłą ku temu drogą.

Genialne zagranie, Jake, naprawdę. Swoją ofertą nie do odrzucenia potrafiłeś odwołać się do dwóch największych ludzkich słabości: niczym nieuzasadnionego pragnienia bycia dobrym człowiekiem i pieprzonego egocentryzmu, który nie pozwala przestać walczyć o swoje. I jak można było ci odmówić?

Dean nie zdziwił się nawet specjalnie, że nie był jedynym wrakiem, który przyszedł na to jakże urocze spotkanie. W pomieszczeniu, do którego go skierowano, czekało więcej takich wypranych z życia ludzkich atrap, choć nie wszystkim po prostu brakowało kończyn. Niektórzy zdawali się dziwnie nieobecni, zupełnie jakby rzeczywistość przerażała ich do tego stopnia, iż woleli się od niej zupełnie odciąć. Ciekawe jakie im postawiono ultimatum.

Dean podszedł do podejrzanie zdrowego na ciele i umyśle chłopaka i wyciągnął do niego lewą rękę.

– Dean Rockwell.

– Olai Rokstad – przedstawił się młodzik. Jego uścisk okazał się krzepiąco pewny, a w uśmiechu nie czaiło się szaleństwo. Nie skomentował również kalectwa Deana. Może naprawdę był normalny. – Ciebie też chcą resocjalizować?

Skinął Olaiowi głową i skrzywił się mimowolnie. Czyli tak to nazywają? Resocjalizacja, co? Śmiechu warte. Chociaż z drugiej strony, skoro wszystko skupiało się na przystosowywaniu ułomnych i niebezpiecznych jednostek do stanu jakiejkolwiek użyteczności społecznej, „resocjalizacja" wydawała się całkiem niezłym określeniem.

- Stary, pewnie będą nas mylić przez te nazwiska.

- Chyba ciebie. Ja już niedługo będę cyborgiem. To ty zawsze będziesz ten drugi.

Rokstad parsknął przytłumionym śmiechem. Najwyraźniej nie pomyślał o takim aspekcie ułomności nowego kumpla.

– Z tych tam też będą mieli jakiś pożytek? – zapytał Dean, spojrzawszy wymownie na grupkę „widmo".

Olai zmarszczył brwi.

– Świeży jesteś, nie? – Dean odwrócił wzrok. Wolał przemilczeć to pytanie niż przyznać się, że nic nie pamięta. – To rasowe maszyny do zabijania. Do niczego innego po prostu się nie nadają. Tylko wyglądają jak przerażone cioty. Tak naprawdę po prostu czekają, aż ktoś jasno sprecyzuje cel, który mają wyeliminować.

Rockwell przyjął te słowa pozornie beznamiętnie, w środku jednak aż się w nim kotłowało. Skąd ich wytrzasnęli? Pewnie z frontu. Zgarnęli żołnierzy, którym do reszty odbiło i nie nadawali się już do życia wśród normalnych. I z jakiegoś powodu doszli do wniosku, że wymieszanie ich z mięchem to genialny pomysł. Pięknie, po prostu pięknie. Drugiej takiej uroczej gromadki ze świecą szukać.

– A co z tobą? Zdajesz się sporo wiedzieć o tej „resocjalizacji".

Wiele ryzykował tym pytaniem. Olai z jednej strony mógł go zbyć i odepchnąć, a z drugiej – zaatakować kontrpytaniem, na które Dean zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć.

– To mój drugi raz. – Rokstad wyszczerzył zęby w koślawym uśmiechu. Zupełnie jakby czuł irracjonalną potrzebę, aby się tym komuś pochwalić. – I nie pytaj, jak skończył się pierwszy. Tak tylko dla twojego własnego dobra radzę.

Nie miał problemów z wychwyceniem groźby ukrytej pomiędzy pozornie żartobliwymi słowami. Postanowił nie poruszać tego tematu nigdy więcej. Nigdy. Już i tak miał przesrane, nie musiał dodatkowo szukać wrogów wśród „kolegów i koleżanek" z oddziału.

Poza nim i Olaiem naliczył jeszcze osiem osób. Chociaż udało mu się zdobyć nieco inny punkt widzenia, wciąż nie rozumiał w jaki sposób tak mała grupa miałaby się przysłużyć ojczyźnie. Dziesięciu kamikaze to wcale nie tak dużo, ale nie mógł przecież wykluczyć opcji, że istniały jeszcze inne, równie sympatyczne, grupki szczęśliwców.

Odpowiedź na pytania Deana nadeszła wraz z kapitanem Jacobem McCarthym, który z dumnie uniesioną głową wmaszerował do sali i zajął miejsce na niewielkim podwyższeniu. Fakt, że prawda nie rozminęła się specjalnie z jego podejrzeniami wcale nie oznaczał, że mu się spodobała.

Zresetuj mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz