One Shot

1.4K 180 98
                                    

Louis nie wierzył, w co się wpakował. Jeszcze niedawno, jeśli ktoś by mu powiedział, że będzie uciekał przez całe Stany Zjednoczone, wyśmiałby go. Okay, nie był do końca spokojnym chłopakiem. Okay, czasami zdarzało mu się łamać prawo. Okay, zadarł z ludźmi, z którymi nie powinien.

Ale nie osądzajcie go. Był młody, robił różne głupoty.

Na przykład jak teraz, gdy płynął łódką na opuszczoną latarnie, a z jego piersi sączyła się krew.

Właściwie nie wiedział, dlaczego to robił. Liczył, że tam go nie znajdą, a on będzie w stanie przetrwać jakiś czas, gdy oni uznają go za zmarłego.

Wciągnął drewnianą łódkę na brzeg i ukrył ją za krzakami.

-Louis, jesteś cholernym idiotą!

Powiedział sam do siebie i podciągnął koszulkę. Jego opatrunek przesiąkł czerwona cieczą i już do niczego się nie nadawał. Dopiero, gdy dotrze na samą górę będzie mógł spokojnie pomyśleć, co teraz zrobić.

Zadarł głowę by oszacować wysokość latarni. Z daleka wydawała się o wiele mniejsza. Teraz, gdy stał u jej stóp zdawał sobie sprawę, że naprawdę ma przesrane.

Wiedział, że zanim wdrapie się na samą górę minie naprawdę dużo czasu, którego nie miał. Rana bolała go coraz bardziej, co oznaczało, że powinien ją jak najszybciej odkazić.

Przez jego głowę przebiegła myśl, że umrze tu sam w cierpieniach i nikt go nie uratuje. Nie chciał panikować, ale taką miał już naturę. Zawszę widział tą złą stronę, choć zazwyczaj udawało mu się ze wszystkiego wybrnąć.

Wszedł do środka i pierwszym, co rzuciło mu się w oczy był porządek. Zero kurzu czy pajęczyn. Zupełnie jakby ktoś nadal tu mieszkał. Ale przecież były lata 90. Wszystkie latarnie były już opustoszałe i nieczynne.

Gdy chciał już zacząć wspinać się po schodach w jego głowie wszystko zawirowało. Obraz przed nim stał się rozmazany, a ostatnim, co pamiętał był chłód podłogi i ciepła ciecz spływająca po jego torsie. Zemdlał.

Gdybyście zauważyli zdziwienie Harry'ego, który usłyszał hałas dobiegający z dołu. Skrzypienie drzwi i mocne trzaśnięcie poinformowało go o jakimś intruzie. Nie często miewał gości. Właściwie to odkąd tu mieszkał, ktoś odwiedził go zaledwie parę razy. Może było to trochę przygnębiające, ale mężczyzna to zaakceptował. W końcu sam zdecydował się na pustelniczą prace.

Włożył pistolet za spodnie i powoli zaczął schodzić po schodach. Nie wiedział, kogo lub co może zastać w drodze i wolał nie ryzykować. Gdy tylko zszedł na sam dół, zaniemówił. Nie spodziewał się chłopaka leżącego przed schodami. Młodego, rannego i nieprzytomnego szczeniaka w swojej latarni.

Gdy tylko Louis się ocknął nie pamiętał, co się z nim stało. Wyspa, ból, latarnia i mocne uderzenie. Otworzył powoli oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie wiedział gdzie jest i jak się tu znalazł.

Bał się, że go znaleźli, a teraz zabiją.

Wstał powoli z łóżka i poczuł ból w klatce piersiowej. Dopiero teraz zauważył nowy opatrunek. Jeśli chcieliby go zabić, po co by go opatrywali? Coś się tu nie zgadzało.

Dostrzegł małe, wąskie schody i uświadomił sobie, że nadal znajduję się latarni. Powoli ruszył po schodkach w dół i dotarł do znacznie większego pomieszczenia. Pierwszym, co zobaczył był mężczyzna ubrany w kolorową koszule i ciasne spodnie stojący do niego tyłem. Jego chude nogi otoczone czarnym materiałem wyglądały naprawdę dobrze. Długie włosy miał przewiązane bandaną. Pierwszą myślą szatyna zaraz po „Wow!" było to, że trafił do domu hippisa. A on myślał, że wszyscy już przedawkowali i umarli na ulicy.

Be My LightWhere stories live. Discover now