Rozdział 6

31 6 4
                                    

"Nie patrzę w dół
  Bo wierzę w to,
  Że mamy w sobie tę moc
  By iść przed siebie"

*****

     Siedziałam skulona na wygodnej kanapie. Ashton - bo tak miał na imię blondyn - usadowił się niedaleko na fotelu i przewiercał wzrokiem wielkie szklane szyby wychodzące na ciemny, nocny ogród. Nie mówił zbyt wiele. Ze względu na to, że nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi mogłam go swobodnie obserwować.

     Miał piękny profil i wyglądał jak jakiś aktor, o którym można marzyć, ale pewnie nigdy nie zobaczy się go na żywo.

- Ile masz lat? - spytał w końcu jedwabistym głosem.

- Sze-szesnaście. - byłam na siebie okropnie zła. Dlaczego się zająknęłam? To takie dziecinne.

     Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem. Miał piękne, jasnoniebieskie oczy. Przestań, Rayne, do jasnej cholery! Postarałam się opanować i zadać pare pytań.

- Dlaczego... - zawachałam się. - widziałam płomienie?

     Wybrałam mniejsze zło. W najgorszym wypadku mogą zamknąć mnie w psychiatryku. Chyba go rozbawiłam.

- Bo się paliłaś? - Po chwili jego uśmiech przybladł. - Zdarzyło ci się to pierwszy raz?

     Popatrzyłam na swoje ręce jeszcze niedawno stojące w płomieniach. Przywołało to obraz mojego niegdysiejszego przyjaciela, który przed chwilą mnie rozzłościł. Domyśliłam się, że był projekcją. Ignorując poprzednie pytanie zadałam swoje:

- Po co był tam Caem?

     Ashton całkiem spoważniał.

- Racja. Należy ci się jakieś wyjaśnienie. - Popatrzył na mnie uważnie, ale chyba nie wyglądałam tak źle, więc kontynuował: - No więc, pewnie już ktoś ci powiedział, że jesteś wyjątkowa.

     W jego ustach zabrzmiało to tak, że chyba się zaczerwieniłam.

- I nie chodzi tu o duszę lub inne takie filozofie. - chciał mnie obrazić? - Po prostu posiadasz umiejętności, których nie ma nikt inny. Jest nią... yyy.... - trochę się zawiesił, ale po chwili skończył z głupkowatym uśmieszkiem - samozapłon.

     Zaśmiałam się. W tym momencie nie było powodów do wesołości, ale patrząc na jego minę nie mogłam się powstrzymać. Wydawał się zdziwiony.

- Mam coś na twarzy? - przetarł dłonią usta, a ja pokręciłam głową. Jego towarzystwo trochę mnie onieśmielało.

- No, ale po co tam Caem? - chciałam się wreszcie dowiedzieć.

- Miał być formą bodźca.

     Nagle zupełnie straciłam zainteresowanie tym tematem. Spojrzałam na rękawiczkę, która jakimś cudem nie uległa zniszczeniu. Mimo że cała scena od wejścia Caema do zgaszenia ognia trwała niecałe piętnaście minut, było już po ciszy nocnej.

- Chyba powinnam się zbierać. - wstałam i skierowałam się do drzwi. Przed wyjściem zorientowałam się, że muszę zapytać o coś bardzo ważnego. - Czego Pan właściwie będzie mnie... uczył?

     Słysząc mój niepewny ton uśmiechnął się ponownie i odpowiedział:

- Hmm... prawdopodobnie? Jak zapalać się mniej spontanicznie.

     Albo mi się przywidziało, albo do mnie mrugnął. Wyszłam na ciemny korytarz i podążyłam przed siebie zamyślona. Po chwili zorientowałam się, że właściwie nie mam pojęcia którędy iść.

     Zrezygnowana przemyślałam możliwe obcje. Miałam dwa wyjścia: błądzić całą noc licząc na łut szczęścia lub wrócić do Ashtona i poprosić o odprowadzenie.

    Oba wyjścia miały nieskończenie wiele minusów. Postanowiłam nie robić z siebie pośmiewiska przed młodym nauczycielem i przespać się w najbliższym pokoju, jaki znajdę.

     Nadal miałam na sobię koszulę do kolan, ale lekcje następnego dnia zaczynały się o dziesiątej. Liz lub Maury będą mieli wystarczająco dużo czasu, żeby mnie znaleźć.

     Otwierałam po kolei drzwi szukając wolnej sypialni. Wreszcie znalazłam. Musiał niedawno w niej mieszkać jakiś chłopak, bo czuć było przyjemny zapach wody kolońskiej. Byłam tak zmęczona, że padłam półżywa na łóżko i niemal natychmiast usnęłam.

Bez komentarza 😴

Queen of Fire//Pani Ognia [wolno pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz