ODDECH PIERWSZY

785 47 5
                                    

   Prasa i media zdążyły się już w całości zapełnić reklamami wielobarwnych Chciaków, proszących o ich zakup i bez większego wysiłku osiągających sukces. Sklepy prosperowały, rozbudowując się i mnożąc. Ludzie bezustannie wykupywali cały dostarczony towar, nie licząc się ze wzrastającą ceną, a pieniądze dosłownie przepełniały sejf na drugim piętrze piwnic. Takie właśnie wyobrażenie o swojej przyszłości miał Once-ler. Nie było ono wcale złe. Nie pod tym względem. Być może tylko zbytnio wygórowane. A jednak w ogóle istniało, co było tylko dowodem nadmiernie optymistycznego podejścia do życia chłopaka. Zdawał sobie jednak sprawę z ryzyka, które ciągnie się za nim od momentu uszycia pierwszego i ostatniego jak dotychczas Chciaka. Doskonale znał przypadki, w których ludzie popadali w obłęd, gdy pieniądze stawały się ich wizytówką. Miał jednak nadzieję, która swoją szczerością nie dorównywała niczyjej innej. W jego przypadku bycie wspomnianym optymistą było czystą zaletą, bo ambicja czerpana była przez niego właśnie z tego podłoża. Dzięki temu, firma miała zacząć się bardzo szybko rozrastać.
   Once-ler siedział za biurkiem, w chudych palcach potrząsając białą kredką zaostrzoną na szpic. Przed nim rozpościerała się niebieska dolina papieru do projektów, na której nie powstał jeszcze ani jeden efekt interwencji. Kompletnie brak mu było pomysłu, choć jego umysł podpowiadał mu najróżniejsze koncepcje. No właśnie. Jego umysł. Co do tej kwestii, należałoby na moment się zatrzymać. Od dłuższego już czasu, chłopak wiedział, że nie jest sam. Nie w sensie wszystkich tych spirytystycznych konceptów. Po prostu czasami stawał się inną osobą, a mimo to, do tej pory udawało mu się nad tym panować. Bowiem gdy czasem zostawał kompletnie sam ze sobą, słyszał głos, jak gdyby zza pleców. Głos niski, wciąż należący do niego samego, ale jakby obcy. Mimo wszystko nie był on pozytywny, nieważne, z której strony by na to patrzeć. Czasami ujawniał się nieoczekiwanie, dając Once-ler'owi do zrozumienia, że chłopak przestaje mieć nad nim kontrolę. Nie było to nic innego jak głos żądzy i poczucia wyższości, a bynajmniej tak widział go pośredni właściciel. Od czasu do czasu nawet sam go do siebie zapraszał. Robił to nieświadomie, by pomóc sobie radzić z presją ze strony rodziny, niewyczerpanej ambicji i samego siebie. Dzięki tej chwilowej zmianie, mógł wiele razy odpierać wyrzuty sumienia. Powoli mało ważne stawało się dla niego to, że zgodą na taką zmianę mogą być negatywne skutki w rozwoju i prowadzeniu Chciakowego biznesu. Gdy się bowiem zapominał, stawał się oschłym, niepodatnym na sugestie i pełnym pogardy mężczyzną, dla którego jedyną cenną w życiu wartość stanowił nieograniczony majątek. Tego Once-ler'a nie lubił sam jego protoplasta, a przecież od pierwszego Chciaka miało być już z tak zwanej ,,górki"…
   Wieczór był chłodny. Niebo zaszło chmurami, jakby otulając się ich puszystością. Trawa cichutko szeleściła, uginając się z każdym kolejnym powiewem wiatru, a Puszłasowe Drzewa skrzypiały, wtórując zielonym źdźbłom. Once-ler siedział na parapecie, wsłuchując się w najcichszy szmer i zaciągając najdelikatniejszym zapachem. Wszyscy dawno już spali, wliczając w to nie tylko małych mieszkańców doliny, ale również rodzinę chłopaka, która zwykle o tej porze nie dawała wytchnienia nawet sobie wzajemnie. Czarnowłosy mógł więc usiąść w spokoju, relaksując się swoją wolnością. Zamknął oczy, wytężając resztę zmysłów. W ten sposób słyszał nawet szum strumyka, który nieopodal jego domu wpadał do rzeki. Był wtedy jakby połączony z naturą. Once-ler kochał ten krajobraz taki, jaki był. Nie potrzebował go zmieniać z własnej woli, a raczej tego nie chciał, bo zapotrzebowanie na jego uniwersalny wynalazek faktycznie rosło z każdym dniem. Uchylił na moment powieki, spoglądając w przejrzyste, kobaltowe niebo. Już zaczął się wyciszać, gdy nagle zza pleców dobiegł go cichy, choć wyraźny śmiech, przepełniony kpiną. Chłopak wzdrygnął się na samą myśl o tym, że nie może to być żaden mieszkaniec doliny. Z całych sił chciał wymazać wyobrażenie o głosie, który tak wiele już razy w takich sytuacjach go nawiedzał. Powoli ponownie rozchylił powieki i spod gęstych rzęs chłopaka wyłoniła się para błękitnych oczu, delikatnie zaszklonych, ale jednak nie tracących uroku. Wtedy też zrozumiał, że nie jest sam. Doskonale wyczuwał, że ktoś stoi w głębi jego pokoju, jednocześnie nie mając odwagi, by się odwrócić. Siedział w miejscu jak sparaliżowany, nie potrafiąc nawet stwierdzić, czy to jeszcze strach, czy panika. Nagle ktoś dotknął jego nogi, a on jak oparzony podskoczył do góry, by chwilę potem spaść z hukiem z parapetu. Upadając, uderzył się boleśnie w ramię, dodatkowo jeszcze namnażając hałasu. Od razu chwycił się za obolałe miejsce, rozcierając je delikatnie palcami. Jakby tego było mało, kręciło mu się w głowie, a strach wciąż jeszcze tlił się gdzieś w jej zakamarku.
   - Szczudłaty, nic ci nie jest? - dało się słyszeć głos Loraxa, jak i zobaczyć go samego na parapecie, stojącego jak na strażnika z legend przystało - w blasku letniego księżyca. Chłopak podniósł się do siadu, tym razem masując głowę. Przy każdym ruchu jego czarne włosy połyskiwały i falowały. Popatrzył na wąsatego przyjaciela z lekkim wyrzutem, co w zasadzie nie było takie nieuzasadnione. Tamten z kolei zaskoczył na podłogę, by podać Once-ler'owi rękę, a w jego wydaniu coś, co ją przypominało.
   - Czego chcesz? Jest środek nocy! - zapytał niebieskooki, siadając na powrót na drewnianym parapecie. Lorax zrobił tak samo, a patrząc w dal, na krajobraz pełen zieleni i kolorowych koron drzew, na chwilę wstrzymał oddech.
   - Chciałem po prostu porozmawiać. Czy to coś złego? - mruknął w końcu, spoglądając w stronę chłopaka - I tak nie śpisz, więc czemu się tak denerwujesz?
Once-ler zaczął się z deka niepokoić. W końcu jego przyjaciel nigdy nie zjawiał się w jego domu bez zapowiedzi, a tym bardziej bez powodu. Było tak przynajmniej od epizodu z kradzieżą łóżka. Również zerkając w jego stronę, zamilkł zupełnie, szukając przyczyny tej nagłej wizyty. Nic jednak nie przychodziło mu na myśl.
   - Porozmawiać? A-Ale o czym? - zaczął się jąkać chłopak, jak miał to w zwyczaju robić, gdy się denerwował. Domyślał się, że nie będzie to wcale łatwa rozmowa. Lorax nie odrywał wzroku od horyzontu, który lekko przysłaniały góry i korony puszłasu. Westchnął ciężko.
   - Słuchaj Szczudłaty, wiem co Ci chodzi po głowie, dlatego zmuszony jestem się powtórzyć. Nie możesz ścinać tych biednych drzew. One dają nam wszystkim dom. - mruknął w końcu, swoim poczciwym tonem.
   - A mnie dają Chciaki. - upierał się Once-ler, choć doskonale wiedział, że to nie tylko kiepska wymówka, a dodatkowo szczyt egoizmu. Tamten westchnął za to w odpowiedzi raz jeszcze.
   - Jeśli będziesz taki jak jesteś, donikąd Cię to nie zaprowadzi. Chyba, że do utarty wszystkiego, co masz. Łącznie ze sobą samym. Proszę, przemyśl to...nie jesteś zły, kolego i dobrze o tym wiesz... - uśmiechnął się i posłał chłopakowi zatroskane spojrzenie, a ten jakby się zamyślił. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, zagłuszana jednak coraz głośniejszymi podmuchami wiatru. Zbliżała się burza, bo zza wzniesienia naprzeciw domu Once-ler’a rozpościerała się ogromna chmura, jakby ktoś zaraz miał zrzucić na dolinę czarną płachtę. Drzewa skrzypiały teraz jeszcze głośniej i tylko strumyk nie przyspieszył ani trochę. Chłopak zmarkotniał. Wiedział, że to co robi nie wiedzie szlakiem, jaki sobie zaplanował. Ale skąd miał wiedzieć, że przez swoją ambicję będzie musiał dokonywać teraz takiego wyboru. W dodatku żadna strona nie prowadziła do niczego dobrego. Mógł bowiem kontynuować to, co zdążył już z kretesem zacząć, spełniając tym samym marzenie swoje i jego matki, ale pozbawić domu wiele stworzeń zamieszkujących to miejsce. Mógł także zrezygnować ze swoich planów na rzecz trwałości i piękna krajobrazu, do którego zdążył już mocno przywyknąć, a nawet uznać za swój nowy dom. Tyle, że wtedy nie mógłby już więcej nawet śnić o swoim Chciakowym biznesie, który to coraz bardziej prosperował.
   - Nie powinienem teraz odpuścić. Jutro zawożę plany do firmy budowlanej. - szepnął, zwieszając nogi z parapetu i przykładając dłoń do czoła, aby rozmasować bolące skronie. Od niedawna zdarzało mu się miewać migreny. Zawsze cieszył się zdrowiem, więc martwiła go nagła przypadłość. Lorax spoważniał i ze zrezygnowaniem mruknął coś pod nosem wiedząc, że i tak niczego więcej nie zdziała. Chwilę potem ześliznął się za okno i jeszcze raz odwrócił się w stronę niebieskookiego. Wyglądał na rozczarowanego, co tylko przyprawiło chłopaka o poczucie winy.
   - A zapowiadało się naprawdę dobrze, Szczudłaty. Naprawdę dobrze. – dodał na odchodnym, by zniknąć za pagórkiem nieopodal. Once-ler wrócił do środka, nie tyle z własnej woli, co z powodu nadchodzącej nawałnicy. Usiadł na łóżku, nie mogąc poradzić sobie z narastającą niepewnością. Nie wiedział już, czy to co robi naprawdę jest słuszne. Patrzył martwo w chmury pochłaniające nocne niebo. Czuł, jak wolno bije mu serce. Podkulił nogi, obejmując je rękami, chcąc skumulować w sobie wszystkie negatywne emocje, które mu wówczas towarzyszyły. Wstrzymał oddech i opadł na poduszkę. Doskonale wiedział, że tej nocy tak łatwo nie zaśnie. Nurtowały go słowa Loraxa, przewiercając jego pierś i docierając niemal do samego serca. Wyczuwał ich ciężar na swojej klatce piersiowej, zupełnie jak gdyby zmaterializowały się gwałtownie i miały zamiar sprawić, że jego upór zniknie. Po tym, jak chwilę wcześniej wypuścił długo wstrzymywane powietrze, oddychało mu się coraz ciężej, aż w końcu jego oddech kompletnie zanikł. Zdał sobie bowiem sprawę, że całe to parcie na jego płuca wcale nie było jedynie urojeniem. Czuł na gardle jakby ucisk dłoni, które powoli miażdżyły palcami jego skórę. Desperacko starał się łykać powietrze. Bez skutku.
   - Jesteś beznadziejny. Ty nawet nie masz sumienia… – usłyszał nagle głos tuż przed sobą. Głos pełen drwiny i szyderstwa, a zarazem ten sam, który tak wiele razy miał już okazję słyszeć gdzieś w swojej głowie. Był on jednak przekonany o jego niematerialności, a wręcz uznał go za własny wymysł. Mimo tego, w tamtej chwili był  ewidentnie podduszany. W dodatku zdał sobie sprawę, jak niewielki ma wpływ na to, co się z nim dzieje, bowiem próba odepchnięcia, czy choćby dotknięcia czegoś, co odcinało mu tlen była niemożliwa. Nagle nacisk na szyję chłopaka ustał. Łzy powoli spływały po jego policzkach, jakby dopiero teraz miały odwagę, by pokazać swoje istnienie. Once-ler zaczął kaszleć, dusząc się suchym powietrzem, które przy gwałtownym wdechu dostało się do jego płuc. Ciągły szok ograniczał jego ruchy. Rozglądał się z przerażeniem wokoło, bojąc się choćby ruszyć ręką i otrzeć wilgotne policzki. Nie wiedział już, czy potrafi odróżnić rzeczywistość od wykreowanej przez siebie fikcji. A może to właśnie owa fikcja nie była pewna, czy nie jest przypadkiem realna. Serce łomotało mu w piersi, coraz mocniej naciskając na żebra. Ostatecznie jednak podniósł się do siadu i jeszcze raz spenetrował wzrokiem pokój. Grzmoty stawały się silniejsze od momentu, gdy do chłopaka powrócił oddech. Doskonale zdawał sobie sprawę, że niczego nie dostrzeże, a mimo to siedział bezradnie w jednej pozycji, nie poruszając się prawie wcale. Nie czuł nic, poza zimnymi łzami na policzkach, których również nie był w stanie już kontrolować.

OSTATNI ODDECHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz