Część III

321 33 5
                                    


 Alice leżała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami. Wdech, wydech, wdech... Spokojnie. To tylko sen, który przerabiałaś już nieskończoną ilość razy... Bezwiednie dotknęła ręką twarzy, delikatnie przejechała opuszkami palców wzdłuż blizn i szram, gęsto przecinających jej lewą stronę. Rekonstrukcja twarzy nie mogła całkowicie zatuszować tego, co się z nią stało.
Tam, w nieskończonym kosmosie, zginęła. A jednak była tu i teraz. Istniała, trwała, stała na straży bezpieczeństwa galaktyki. Służ i umieraj, powstań z martwych by służyć i umieraj służąc. Ponownie. Najlepiej nie wygłaszając żadnej ze skarg, które czasem wypełniały jej usta, cisnęły się na wargi, chcąc się wydrzeć na zewnątrz, głośno i wyraźnie.
Przez dwa lata składali ją w całość, ratowali w jej ciele wszystko, co tylko mogli, resztę zastąpili wszczepami. Całej operacji nadano nawet oddzielną nazwę – Projekt Łazarz, którego obiektem była właśnie ona, zrekonstruowana i wskrzeszona. Wszystko po to, by wysłać ją na samobójczą misję. Czy była wynikiem eksperymentu? Na ile pozostała wciąż człowiekiem... Alice Shepard? A może jej osobowość była tylko implantem, integralnym fragmentem sztucznej inteligencji?
Czy wobec tego miała prawo dziwić się przyjaciołom, że traktowali ją podejrzliwie? Nie wiedzieli tak naprawdę, z kim... z czym mieli do czynienia. Co za pieprzona ironia losu... Jeszcze niedawno szanowano ją i podziwiano, choć zawsze z daleka. Respekt pomieszany z obawą, a nawet strachem - taki, który odczuwa się w obliczu potężnych, dzikich zwierząt. Budzą zachwyt, ale najlepiej trzymać je w klatkach. Stanowiła zbyt potężną niewiadomą, by nie wzbudzać mieszanych odczuć nie tylko wśród rasy ludzkiej, ale każdej. Teraz natomiast została ogłoszona zdrajczynią. W jednej chwili stała się wygnańcem, outsiderem, który samotnie musi stawić czoła zagrożeniu, w które nikt nie chce uwierzyć. Zginie dla dobra tych, którzy z taką łatwością odwrócili się od niej plecami, mimo że wcześniej z równie transparentnym, co sztucznym żalem oddali jej pośmiertny hołd. Była jak jakiś cholerny rycerz w lśniącej zbroi, odbijającej promienie słoneczne, które nadawały mu aury boskości. A przynajmniej tak podobno mówiono kiedyś na Ziemi. Pewności nie miała, nigdy nie była dobra z historii własnej planety.
Gwałtownie zerwała się z łóżka, wmawiając sobie, że ładunek negatywnych emocji nie nadążył za kocim ruchem, że został w nim, zaplątany wśród pościeli, dołączając do poprzednich jemu podobnych. Jej myśli zaczynały kierować się bardzo niebezpiecznym torem, który z kolei, wiedziała to z doświadczenia, prowadził do skrajnie przytłaczającej konkluzji.
Zimna podłoga parzyła w stopy, gdy przemierzała kajutę, zbliżając się do okna. Spojrzała na swoje niewyraźne odbicie w szybie, półprzeźroczyste, mroczne.
Kim jesteś?
W tle różnobarwnie migotała osłona kinetyczna Normandii, a za nią rozpościerał się bezkresny, gęsty aksamit upstrzony gwiazdami.
Z zamyślenia wyrwało ją pragnienie, nagła potrzeba opuszczenia swojego bezpiecznego schronienia, w którym mogła sobie pozwolić na zdjęcie maski i bycie po prostu Alice Shepard. Bez tytułów, zasług i oczekiwań, za to ze wszystkimi tymi wątpliwościami, słabościami, emocjami, które toczyły jej duszę. O ile ją w ogóle jeszcze miała...

~

- Hej, Shepard. Widzę, że też nie możesz spać.
- Garrus. – Podniosła dłoń w geście powitania, nie odrywając wzroku od szklanki. – Szkoda mi życia na sen. I tak go niewiele zostało.
- Lepiej upijać się w samotności?
- Oczywiście, że nie. Teraz będę się upijać z tobą. Siadaj, Archaniele. - Wyszczerzyła się do przyjaciela. Zawsze bawiło ją przypominanie sobie, w jaki sposób ponownie spotkała Garrusa po tym, jak ją wskrzeszono.
Turianin wziął z baru czystą szklankę, po czym usiadł tuż obok swojego dowódcy. Przy jego wysokiej, dobrze zbudowanej sylwetce, Alice wydawała się jeszcze drobniejsza, niż w rzeczywistości. Shepard obserwowała, jak Garrus nalewa sobie trunku prawie do pełna. Robił to wyjątkowo niespiesznie, spokojnie, jakby chciał przedłużyć tę chwilę, zapamiętać ją. Zupełnie tak, jak czynią to osoby, które kultywują swój ostatni posiłek przed egzekucją. Przed niechybną śmiercią. Cholernie bolesną. Śmiercią. Boże...
- Bez lodu? – zapytała ze ściśniętym gardłem.
- Dziś potrzebuję czegoś mocniejszego – mruknął, spoglądając na nią kątem oka.
Odpowiedziała mu bladym uśmiechem. Rozumiała go. Ona sama najchętniej upiła by się do nieprzytomności i zasnęła pod stołem.
Wyciągnęła swoją szklankę w stronę kompana. Szczęk szkła przeszył ciszę i odbił się od ścian. Przez chwilę sączyli alkohol, pogrążeni w swoich własnych myślach. W końcu Alice zadała pytanie, które już od dłuższego czasu nie dawało jej spokoju.
- Wiesz, jesteś jedną z nielicznych osób, które szczerze ucieszyły się na mój widok. Bez wyrzutów, podejrzeń, uciekania wzrokiem. Skąd wiesz, że jestem... uh... sobą?
- To proste – Garrus pociągnął ze szklanki, stłumił beknięcie, po czym rzekł z czającym się w oczach uśmiechem. A przynajmniej w tym jednym, którego nie przysłaniał panel optyczny niestandardowego celowania, z którym się nie rozstawał. Shepard zawsze zastanawiała się, czy również z nim śpi. – Nie ma drugiej osoby w całej galaktyce, która byłaby na tyle szalona, żeby zebrać na pokładzie jednego statku taki cyrk. I jeszcze na dodatek sprawić, żeby połowa z nich nie pozabijała się nawzajem. Bo co my tu mamy? Salarian i krogan... – Rozsiadł się wygodniej w fotelu, wyciągając swoje długie nogi do przodu i zaczął wyliczać, akcentując każde słowo uderzeniem w szklankę. – Geth i i quarian, niezrównoważona super-biotyczka, enigmatyczny, pobożny assassin... Do diabła, to jak siedzenie na bombie Inferno!
Shepard roześmiała się serdecznie, odrzucając głowę do tyłu. Po chwili jednak jej rysy wygładziły się, aż w końcu całkiem spoważniała. Odstawiła szklankę i wbiła intensywne spojrzenie w Garrusa. Tęczówki wydawały się płonąć szmaragdowym ogniem.
- I co? Żadnej różnicy? Nic? Nawet nie przemknęło ci przez głowę, że mogę być kimś innym?
Garrus westchnął ciężko i pokręcił głową. Zrozumiał, że Alice tak łatwo nie porzuci tematu. Była diabelnie zdeterminowana, czekała w całkowitym bezruchu na jego odpowiedź. Spięta do granic możliwości. Musiał coś powiedzieć, cokolwiek.
- No cóż, teraz jesteś jak nabuzowany kroganin, szczególnie odkąd...
Urwał nagle i odchrząknął niezręcznie. Cholera, w co on się pakuje?! Brwi Alice powędrowały wyżej. Dużo wyżej.
- Wiesz, o co mi chodzi – wymamrotał.
- Garrus, nie jestem zakochaną nastolatką – parsknęła. - To, że inaczej wyobrażałam sobie spotkanie z Kaidanem... Poradzę sobie.
- Mhm, w to akurat nie wątpię.
- O co ci chodzi?
- Shepard... Serio, powinnaś czasem zobaczyć samą siebie w akcji.
Patrzyła na niego z czymś na kształt niedowierzania i rozbawienia. Jakby sama nie mogła się zdecydować, jak powinna zareagować. Czy drążyć bolesny temat, czy skorzystać z okazji, by od niego ucieknąć. Widziała, że Garrus daje jej możliwość wyboru. To od niej zależało, w którą stronę potoczy się rozmowa, a on się dostosuje. Nic na siłę. Uwielbiała go za to. I była mu nieskończenie wdzięczna.
Tym razem odpuściła. Uśmiechnęła się łobuzersko i pokręciła głową.
- Ładny unik. Czyżbyś nabierał ogłady?
- Jak to się mówi, lepiej późno niż później. - Zaśmiał się.
- W twoim przypadku, stawiałabym na: wcale. A tak poza tym... „nabuzowany kroganin"? Spójrz na mnie. Czy ja w czymkolwiek przypominam, ekhem, „nabuzowanego kroganina", do ciężkiej cholery?!
Garrus teraz już rechotał nieskrępowanie. Chwilę mu zajęło, zanim się opanował, aż w końcu zmierzył ją taksującym spojrzeniem, jakby naprawdę to rozważał, po czym krótko kiwnął głową i stwierdził z powagą:
- Nie, z zasadzie to nie... No, może oprócz tego, że czasem sprawiasz wrażenie, jakbyś miała za chwilę warczeć i roznieść wszystko dookoła w pył.
Patrzyła na przyjaciela, ściągając brwi tak, że między nimi utworzyła się niewielka bruzda, jednak po chwili jeden z kącików ust drgnął zdradziecko. To wystarczyło, by Alice parsknęła i chwilę później zanosiła się śmiechem. Głośnym, szczerym, oczyszczającym duszę, dochodzącym z samego wnętrza śmiechem, który z każdą chwilą nabierał mocy, aż stał się prawie że opętańczy, histeryczny. Nie pamiętała, kiedy ostatnio pozwoliła sobie na taki wybuch emocji. W kącikach oczu zaczęły jej się zbierać łzy, coraz więcej, aż w końcu przecięły policzek i zmieszały się na podłodze z rozlaną w którymś momencie ziemską whiskey. Alice pochyliła się do przodu, opierając łokcie na kolanach i ukrywając twarz w dłoniach. Długie włosy ześlizgnęły się z ramion i zafalowały po obu stronach twarzy. Śmiech zamarł równie nagle, jak się zaczął. Zatrzęsła się cała od powstrzymywanego szlochu.
Garrus dopiero po chwili otrząsnął się z szoku. Po raz pierwszy Shepard zdjęła swoją maskę profesjonalizmu, spokoju i opanowania. Przez tyle czasu obserwował, jak przyjmowała na swoje barki coraz większy ciężar. Śmierć przyjaciół, trudne decyzje, których nie dało się podjąć bezboleśnie, odpowiedzialność, której nie zapraszała, wszystkie to, czego dokonanie wydawało się niemożliwe. Cholera, właśnie takie było. Dosłownie. A Shepard to zmieniła. Tak po prostu. Tam, gdzie inni zawiedli, ona wychodziła zwycięsko. Uratowała niezliczoną ilość istnień i tyle samo pozbawiła życia w ich obronie. Za wszystko jednak zapłaciła wysoką cenę. Garrus przyłapał się na tym, że zaczął ją postrzegać jako osobę niewzruszoną, niepokonaną, nieludzko silną, żelazną. Nierealną. Dopiero teraz dotarło do niego, że te nieliczne sygnały w jej postawie i zachowaniu, które zdawały się nie pasować do takiego jej obrazu, były przeciekami emocji, które targały jej wnętrzem. A on je najzwyczajniej w świecie zignorował. Kretyn.
Nie wypowiedział ani słowa, nie przygarnął do siebie, nawet nie poklepał jej po ramieniu. Wiedział, że nie tego potrzebowała. Nie przerywając milczenia, pochylił się, zabrał stojącą na blacie szklankę Shepard, nalał do pełna i postawił dokładnie tam, gdzie była.
Oparł się wygodnie i dalej sączył alkohol, zapatrzony gdzieś przed siebie. Czekał.
- Dlaczego się nie wycofasz? – usłyszał ciche, niewyraźne pytanie. - Wiesz dobrze, że będzie to prawdopodobnie nasza ostatnia misja. Zginiemy. Ale ty... ty nie musisz tu być.
- Bo przez ciebie jestem uzależniony od misji samobójczych. – Lekki ton, żart. Oboje jednak pozostali poważni. - A ty, Shepard? Czemu tysię nie wycofasz? Nie myślałaś o tym, żeby tak dla odmiany nie pchać się na pierwszą linię?
Wyprostowała się. Rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie spod wilgotnych od łez rzęs, po czym zawiesiła wzrok na szklance whiskey. Lód topniał, tonął, ginął w błyszczącym, brązowawym płynie. Jego los był przesądzony. Tak samo, jak Normandii. Alice uśmiechnęła się melancholijnie.
- Nawet sobie nie wyobrażasz...
Lód zniknął całkowicie, zupełnie jakby nigdy nie istniał.  

[Mass Effect] Heroes die alone ✔︎Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz