Część II

446 35 9
                                    


DWA LATA PÓŹNIEJ...

Gwałtownie otworzyła oczy, niemal automatycznie fiksując wzrok na zegarku, zawieszonym gdzieś w ciemności po lewej stronie łóżka.03:42. Ponownie je zamknęła, starając się powstrzymać nadciągającą falę irytacji. Minęło 5 minut, może nawet dziesięć... Znów spojrzała. Cyferblat w dalszym ciągu złośliwie obwieszczał godzinę 03:42. Jak to możliwe?! Nienawidziła tych błękitnych cyferek, miała ochotę roztrzaskać je o ścianę, krzyczeć z frustracji, kopać łóżko, wziąć pistolet i wystrzelić całą hordę zmodyfikowanych nieumarłych, albo najlepiej roznieść ich biotyką.
Była zmęczona. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Którą to już noc spędziła na miotaniu się w pościeli, ćwiczeniach fizycznych, próbach czytania ze zrozumieniem, a przede wszystkim, na heroicznej, choć beznadziejnej walce z myślami? Bo to właśnie one nie pozwalały jej zmrużyć oka; były jak hieny, albo metafizyczne bestie... Dopóki czuwała, krążyły wokół, wbijając w nią czujne, bezlitosne ślepia; natomiast kiedy tylko przychodziła noc, zlewały się z ciemnością, można było jedynie wyczuć ich obecność. Były wszędzie, czekały. Bardzo cierpliwie, z napiętymi mięśniami, w każdej chwili gotowe do ataku. Aż w końcu Shepard, ubrana tylko w bieliznę, mówiła głośno: off, by wyłączyć wszystkie źródła światła i dźwięku w swojej kajucie, wślizgiwała się ostrożnie do łóżka, którego podświadomie zaczęła się bać, i próbowała zasnąć. Lecz upiory przeszłości miały inne plany. Noc była ich domeną. Jak na komendę zalewały jej umysł obrazami, dźwiękami i uczuciami, które tak bardzo pragnęła zepchnąć do tych warstw świadomości, skąd nie miałyby prawa wydostać się na zewnątrz. Znów była...
Dość!
Biała tabletka. Alice wiedziała , że naprzeciwko niej, zaledwie kilka kroków od łóżka, gdzieś na wzmacnianym, szklanym blacie niskiego stolika, leży rozwiązanie jej problemu. Obok któregoś z dwóch uszczelnianych kubków po kawie, datapadów z całą masą raportów, ciężkiego pistoletu X-3A Predator oraz kilku naboi, czaił się mały, niepozorny aplikator, który z cichym kliknięciem dozował sen, skrywający się pod postacią niewielkich, białych pigułek. Bezsenny, spokojny, narkotyczny odpoczynek. Niesamowicie kusząca perspektywa. I jak wszystko na tym świecie, miała swoją cenę – przyznanie się do słabości. Na to Shepard nie mogła sobie pozwolić. Nie chciała. Wszyscy potrzebują przekonania, że dzierżą niepodzielną władzę nad swoim życiem, a ona nie była wyjątkiem. Była zwykłą kobietą; to zdobyte tytuły i zasługi czyniły ją w oczach innych kimś ponad przeciętnym, wręcz niezniszczalnym, kobietą z marmuru. Idealną kandydatką do misji samobójczych.
Jak to się właściwie stało? Wydawało jej się, że dopiero co była podrzędnym szeregowcem, zerem, sierotą zabraną prosto z ulicy. Potem została okrzyknięta bohaterką, która wraz ze swoją załogą Normandii uratowała Radę, Cytadelę i całą galaktykę przed inwazją Żniwiarzy. Wtedy, a dokładnie po dwóch latach, wszystko się spieprzyło.

~

To miała być zwykła akcja, taka jak dziesiątki poprzednich. Wyruszyć, zbadać źródło problemu, rozprawić się z nim i wracać. Trzy statki floty Przymierza zaginęły w ciągu ostatniego miesiąca w okolicach planety Alchera w mgławicy Omega. Spodziewaliśmy się piratów, biotycznych terrorystów, rozgoryczonych odrzuceniem przez społeczeństwo, porywaczy, gethów... Ogólnie rzecz ujmując : nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. Do diabła, byliśmy załogą Normandii – najlepszego znanego statku w całej galaktyce; zaprawionymi w boju żołnierzami. Myśleliśmy, że stawimy czoła każdemu niebezpieczeństwu.
Czy byliśmy zarozumiali, próżni, a przez to nieostrożni? Czy rozleniwiliśmy nasze reakcje, uśpiliśmy czujność?
Nie sądzę. Nikt nie mógł być przygotowany na coś takiego. Bo jak można się bronić przed nieznanym?

Atak był równie niespodziewany, co potężny. Huk, wstrząs, który rzucił nas na kolana, krzyk rannych, ogień i wypełniający płuca dym – wszystko zlało się w jedno. Myśli również. Pytania: Co się właśnie stało? Skąd przyszło zagrożenie? Czym ono w ogóle jest? A jednocześnie chłodny, opanowany rozum, instynkt przetrwania, lata szkolenia i doświadczenie, które zaczęły kierować moimi działaniami. Wiedziałam jedno – musimy się ratować, wszyscy, bez wyjątku. I to natychmiast.
Kolejny wstrząs. Czas gwałtownie przyspieszył, sekundy i minuty przestały istnieć. Ogień, iskry i chaos. Ktoś przebiegł obok, ktoś inny krzyczał nieludzko, rozdzierająco. Płonął żywcem.
- Shepard! – Głos, który przebił się przez kakofonię przerażających dźwięków, należał do Kaidana. Stał za mną, cały i zdrowy. By nie rzucić mu się w ramiona, założyłam szybko hełm, wciąż stojąc plecami do niego. W tym momencie byłam Komandor Shepard. Nie Alice.
- Musimy się ewakuować. – Ulga, jaką odczułam, sprawiła, że zadrżał mi głos. - Wyślę sygnał SOS, ty dopilnuj, żeby wszyscy dotarli do promów ratunkowych.
- Joker został w kokpicie, nie porzuci okrętu. Ja też zostaję.
Do diabła! Dopiero teraz stanęłam twarzą w twarz z Kaidanem. Był tuż przy mnie. Złapałam go mocno za ramię.
- Kaidan, nie ma czasu! Idź, ja zajmę się Jokerem. Przyprowadzę go, nawet jeśli miałabym mu połamać...
Wybuch był potężniejszy niż poprzednie. Nagle ściana boleśnie uderzyła mnie w ramię i biodro, a podłoga przechyliła się niebezpiecznie. Zdałam sobie sprawę, że mamy mniej czasu, niż sądziłam. Natychmiast odwróciłam się i rozstawiając szeroko nogi, postąpiłam kilka chwiejnych kroków. Błędnik szalał, nie mógł ustalić poziomu. Przekaźnik, sygnał S.O.S!
- Pani komandor... Alice – zaczął tak cicho, że gdyby nie komunikator w hełmie, nie miałabym szans go usłyszeć. Serce ścisnęło mi się na dźwięk tego tonu; tylko on wymawiał w ten sposób moje imię – jak bezcenną tajemnicę, skarb, świętość. Bał się o mnie. Tak samo, jak ja o niego.
- Idź, Kaidan. Już!
Kątem oka zdążyłam jeszcze uchwycić, jak przestąpił z nogi na nogę, tocząc walkę z samym sobą, po czym w końcu ruszył w stronę kapsuł ratunkowych. Zostałam sama.
Statek drżał, wibrował, skrzypiał jak stara, przeżarta rdzą konstrukcja, która w każdej chwili grozi zawaleniem się. Przedzierałam się przez dym, swąd palącej się żywej tkanki i ściany ognia, które kilka razy zdołały mnie dotknąć swymi parzącymi mackami. Nie widziałam praktycznie nic, lecz z całą wyrazistością słyszałam krzyki, eksplozje, wszystkie odgłosy rozpadającego się statku i walki o życie, odbijające się echem od ścian pustych korytarzy. Wszystko spowite było czerwienią z diod podświetlających pokład, uruchamiających się w razie awarii. Byłam w piekle. Przestąpiłam nad ciałem młodej dziewczyny. Pamięć podesłała mi kilka wspomnieć, zaledwie migawek. Kobieta z nieodłącznym uśmiechem i energicznością w działaniu. Nie zamknęłam jej szeroko rozwartych oczu, pełnych zaskoczenia i resztek życia, które jeszcze nie zostały owinięte całunem śmierci. Jakby wciąż nie wierzyła w to, co się wydarzyło. Nie mogłam się zatrzymać. Przysięgam, że nie mogłam...
W chwili, gdy otworzyłam drzwi na Pokład Dowodzenia, czas niemożliwie zwolnił. Kapryśny, złośliwy i okrutny. Bawił się ze mną, rozkoszował dziełem zniszczenia. Zamiast mapy galaktyki, zobaczyłam Alcherę - planetę, którą powinnam oglądać jedynie przez okno, nie przez gigantyczną dziurę w statku. Przed moimi oczami unosiły się dryfujące w powietrzu fragmenty konstrukcji, roztrzaskane urządzenia sterujące oraz ciała załogi. Przypominało to makabryczny, bezwładny balet, oglądany w zwolnionym tempie. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak potężny musiał być strumień energii wroga, skoro bez problemu przebił się przez najbardziej zaawansowane bariery kinetyczne, jakie są tylko dostępne i pozostawił po sobie coś takiego. Nie mieliśmy najmniejszej szansy, pozostała nam tylko walka o przetrwanie.
Tuż za sobą, ale jakby z oddali, dobiegł mnie syk zamykanych drzwi, po czym zapanowała absolutna cisza, w której jedynym dźwiękiem był mój własny, ciężki oddech. Wdech, wydech... Poza tym nic, kompletna pustka. Przytłaczająca, wdzierająca się w umysł i rozsadzająca go od środka. Cisza. Taka, która sprawia, że człowieka ogarnia irracjonalny lęk, brakuje mu powietrza, dusi się pomimo kombinezonu. Jednak mimo tego lodowatego potu, który spływał mi wzdłuż kręgosłupa, nie sądziłam, że miały to być ostatnie minuty mojego życia. Nie wiedziałam, że właśnie w takiej ciszy umrę. Nie podejrzewałam tego również , gdy przedzieraliśmy się z Jokerem w stronę kapsuł ratunkowych. Ani w momencie, gdy praktycznie wepchnęłam go do ostatniej z nich i już zaczynałam cieszyć się, że udało nam się przeżyć.
Zrozumienie uderzyło dopiero wtedy, gdy moje palce ześliznęły się z przycisku zwalniającego kapsułę, brutalnie i ostatecznie odcinając mnie od jedynej nadziei na przetrwanie a ostatni atak odrzucił mnie od wraku Normandii, wprost w ramiona przestrzeni. Próżnia otuliła mnie jak starą przyjaciółkę, której wyczekiwała od zbyt długiego czasu. Jak zazdrosna kochanka, która pochwyciwszy mnie w szpony, nie miała zamiaru wypuścić już nigdy. Wszystko zamarło. Byłam przerażona, panicznie łapałam powietrze, miotałam się, chciałam wołać o pomoc. Ale z mojego ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Aż w końcu, gdy już nie miałam energii i zrozumiałam, że wszelka nadzieja umarła, wypełnił mnie dziwny spokój, wręcz nienaturalny. Być może była to po prostu rezygnacja.
Tylko ja, taka malutka, nic nie znacząca. Oraz nieskończona przestrzeń. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszę, będzie mój własny oddech. Ostatnim obrazem, jaki zarejestruję, będą szczątki Normandii ze srebrzystą planetą w tle. Piękny, przerażający widok. Wydawało mi się, że widzę kapsuły ratunkowe, majaczące na granicy zasięgu wzroku. A może tylko mi się zdawało? Może tylko chciałam mieć powód, dla którego mogłabym powiedzieć: Spisałaś się, Alice. Kaidan, Garrus, Joker, Liara, Wrex, Tali... Byli bezpieczni. Udało się.
Oddychało mi się coraz ciężej i ciężej, umysł zasypiał... Pewnie coś nie tak z komorami tlenowymi albo uszczelnieniem ciśnieniowym, pomyślałam beznamiętnie, jakby to w ogóle nie chodziło o mnie i mój kombinezon. W porządku, wszystko w porządku. Już niedługo.
Do mojego przytępionego umysłu zdołała dotrzeć jedna myśl, jeden obraz. Ten najsilniejszy, który sięgał serca. Kaidan... Dziękuję ci za wszystko. Za to, że byłeś obok mnie. Za to, że dałeś mi siłę, by przetrwać wszystko. Za to, że dałeś mi szczęście. Oraz za to, że będziesz moją ostatnią myślą, pocieszeniem w chwili śmierci. Nie chcę obrazów, wspomnień z całego swojego życia, oglądanych jak pojedyncze klatki filmowe. Chcę tylko ciebie. Twoje oczy, twój uśmiech, twój dotyk.

Tylko ja i przestrzeń. Wdech. Widok był przerażająco piękny. Wydech. Jedna łza, druga... Umieram. Wdech. Uśmiechnij się, Alice... Zawsze chciałaś umrzeć z uśmiechem na ustach, nigdy inaczej. Próbuję. Nie potrafię. Nie zdążyłam mu powiedzieć...  

[Mass Effect] Heroes die alone ✔︎Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz