Część IV

341 30 6
                                    


Nieruchoma sylwetka siedziała przed ekranem prywatnego terminala, nie odrywając od niego wzroku. Dłonie splecione na szyi, łokcie oparte na blacie biurka, lekko pochylona do przodu, jakby miała zaraz oprzeć czoło o urządzenie. Albo trzasnąć je głową, jak można by wnioskować z przekleństw, które cedziła od czasu do czasu przez zęby, gdy prostowała się, kładła ręce na klawiaturze, pisała kilka słów po to, by za chwilę je zawzięcie skasować. Trzeba jednak przyznać, że była w tym wyjątkowo kreatywna, tworząc coraz to nowsze epitety, łącząc te zasłyszane w różnych zakątkach galaktyk, do tego w różnych językach i konfiguracjach. W końcu mawiają, że podróże kształcą. A Alice nie zagrzała miejsca w żadnym miejscu na świecie.
Zaczynała nieskończoną ilość razy, ale nic nie brzmiało dobrze... „Kaidanie" – zbyt oficjalnie, jakby zwracała się do natarczywego znajomego. „Drogi Kaidanie" – cholera, to nie list z wakacji! Pokusiła się nawet o ckliwe „Najdroższy", ale gwałtownie skasowała ten wyraz jeszcze zanim wprowadziła ostatnią literę.
W końcu, zrezygnowana i zirytowana poza wszelkie granice możliwości, odłożyła pisanie aż do momentu, gdy zostały jej tylko dwie godziny do skoku przez przekaźnik Omega. Wtedy już nie miała czasu na wstępne słowa i powitania, jakiekolwiek by nie były. Nie.
To był czas, by się pożegnać.


W momencie, gdy odczytujesz te słowa, jest już zapewne po wszystkim. Wierzę, że nie ogłoszono pojawienia się Zbieraczy w naszej galaktyce, że nie zbieracie w pośpiechu wojsk, by odeprzeć atak, którego nikt nie chciał się spodziewać. Pragnę wierzyć, że panuje pokój.
Niebawem usłyszysz, że Normandia wraz z całą załogą zaginęła. Że rozpłynęliśmy się w powietrzu, zdezerterowaliśmy, wypełniamy tajne misje zlecone przez Cerberusa lub ruszyliśmy w pogoń za wyimaginowanym zagrożeniem. Usłyszysz o mnie wiele rzeczy - że jestem kukiełką „tych złych"; że nie jestem tą Alice Shepard, którą wszyscy znali; że zwariowałam; zdradziłam; zamordowałam; niszczyłam; siałam zamęt. Zmieszają mnie z błotem, rozdrapią stare rany, wyciągną na wierzch moją podejrzaną i niezbyt chwalebną przeszłość. Heh, być może dowiesz się dokładnie, w jakim gangu działałam kiedyś na Ziemi.
Ale nie zależy mi na sławie, czy choćby dobrym imieniu. I tak nie mam rodziny, której reputacja mogłaby ucierpieć. A przyjaciele, Ci, na których mi zależy, znają mnie na tyle dobrze, by nie wierzyć słowom, którymi karmią ich media. Jeśli wierzą, to do diabła z nimi.
A Ty, Kaidanie... Ty musisz zrozumieć. Chcę, żebyś znał prawdę. Wiesz, że zawsze robiłam wszystko, by postępować słusznie. Nawet, kiedy trzeba było wiele poświęcić. Do dziś wykrzykuję imię Ashley w ciemność nocy. Do dziś zastanawiam się, czy rzeczywiście nie było sposobu, by ostrzec Batarian; czy nie mogłam zrobić nic, by zdobyć im choć trochę czasu na ewakuację.
Ale przeszłości nie zmienię. Mogę tylko walczyć o przyszłość, dopilnować, by ich ofiara nie poszła na marne. I nie pójdzie, przysięgam.
Dziś zginę. Jest to moja ostatnia misja. Ale obiecuję jedno – pociągnę pieprzonych Zbieraczy wraz ze mną. Do samego piekła. I będę ich tam trzymała. To, co wydarzyło się na Horyzoncie, już nigdy się nie powtórzy.
Nie martw się, nie jestem tu sama. Są ze mną osoby, na które mogę liczyć, na których mi zależy. Choć wiesz, czego teraz najbardziej pragnę? Chciałabym być niepokonana. Na tyle, żeby wysłać ich wszystkich do domów. Żeby nie musieli ginąć wraz ze mną. Bo kimże ja jestem, by wymagać od kogokolwiek, by podążał za mną, wyruszył na samobójczą misję, zabijał u mojego boku, krwawił, cierpiał i zginął razem ze mną? Kto mi dał to prawo? I dlaczego akurat mnie? I jak mam patrzeć im w oczy, kiedy wiem, ze niedługo zgaśnie w nich życie? Przeze mnie. Przez Komandor Alice Shepard, którą ogłoszono kiedyś bohaterką. A ja przecież nie zdziałałabym nic w pojedynkę, bez moich ludzi, których wysyłam na pewną śmierć...
Ale bez nich nie dam rady. I to tak strasznie boli...
Ale najbardziej boli mnie to, że już nigdy Cię nie zobaczę.


- Zbliżamy się. – Pełen napięcia głos Jokera poderwał ją z krzesła. Poczuła uścisk w żołądku. Bała się. Po raz pierwszy tak bardzo się bała. Chciała żyć... Cholera jasna, tak strasznie chciała przeżyć! Szybko dopisała ostatnie słowa:

Zaczyna się.
Żegnaj, Kaidanie.


Już miała wysłać, ale zatrzymała się na kilka sekund, wpatrując w dopiero co napisane słowa. Czegoś brakowało. Odetchnęła głęboko i drżącymi dłońmi dopisała.

Kocham Cię.

Kilka sekund później Alice zmierzała sztywnym, żołnierskim krokiem na pokład dowodzenia, po kolei zamykając swoją duszę, tłumiąc wątpliwości, emocje, strach. Biorąc za rękę walkę, ból oraz śmierć. Nie zobaczyła bladoczerwonych słów, pulsujących rytmicznie na ekranie terminalu:
„Błąd połączenia, wiadomość przekierowana do pamięci Systemu. Wysłać ponownie? Tak. Nie."



Powinniśmy być pełni zniechęcenia, skrajnego zmęczenia nieustanną walką, ciężarem broni w dłoniach, przeszywającymi odgłosami wystrzałów i wrzaskiem konających, bólem ran, mdlącym ciepłem krwi, uciekającej z naszych ciał. Powinniśmy uginać się pod wręcz fizycznym ciężarem odpowiedzialności, gdyż wiedzieliśmy, że od powodzenia naszej misji zależy... właściwie wszystko. Istnienie świata, jaki znaliśmy, życie tych, których kochaliśmy i których poprzysięgliśmy bronić. Nawet za najwyższą cenę.
Powinniśmy być pełni dumy, samozadowolenia, przekonania, że to my w tym momencie jesteśmy najważniejsi, że tylko my możemy powstrzymać zagładę na skalę galaktyczną, że możemy sobie przywłaszczyć tytuły bohaterów, że to właśnie my i tylko MY jesteśmy pierwszą i zarazem ostatnią linią obrony.
Powinniśmy być naczyniami smutku i rozpaczy, jak skazańcy idący na szafot, zmagający się z wizjami własnej śmierci. Rachunek sumienia, podsumowanie swojego życia, żałowanie całego ogromu rzeczy, których nie zdążyliśmy i już nigdy nie zdążymy zrobić, wszystko to byłoby czymś, co ludzie uznają za normalne w obliczu pewnej śmierci. Powinniśmy dusić się przerażeniem i dławić szaleńczą odwagą , nienawidzić wrogów i kochać każdą minutę, którą udało nam się przetrwać, drżeć ze strachu i zniecierpliwienia, pragnąć uciekać i iść naprzód, aby tylko wszystko się skończyło, nieistotne jak. Żeby tylko było po wszystkim.
Ale nas przepełniał spokój - ten chłodny i milczący. I ponura determinacja, każąca nam zaciskać zęby i iść. Z uporem trzymaliśmy się życia i metodycznie go odbieraliśmy. Kula za kulą, ładunek biotycznej mocy za ładunkiem, trup za trupem. Nasze zmysły były maksymalnie wyostrzone, drżące mięśnie w każdej nanosekundzie gotowe do ruchu, palce wskazujące niecierpliwe by nacisnąć spust, dusze zamknięte, serca niewzruszone. Walczyliśmy jak nigdy dotąd, jak wszystkie demony Otchłani, ramię w ramię, bez słów i okrzyków tryumfu. Garrus, Thane, Tali, Jacob, Miranda, Jack, Grunt, Mordin, Samara, Legion, Zaeed – moi towarzysze, moi przyjaciele. Herosi, którzy poszli za mną aż do samego Piekła, choć nikt ich do tego nie zmuszał.

~

- Inferno! – na warczący głos Grunta zareagowała natychmiast. Padła na ziemię i zakryła rękami głowę, jakby one same miały ją uchronić przed ogniem czy odłamkami. Potężny wybuch sprawił, że ziemia zadrżała. Poczuła piekący ból gdzieś z tyłu głowy i płynne ciepło spływające wzdłuż linii żuchwy.
Nie było jednak czasu zastanawiać się nad obrażeniami. Mięśnie drżały i paliły, gdy podźwignęła się na rekach. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za ramię i bok, pomagając wstać, po czym od razu ciągnie ją za najbliższy fragment skalny, dający chwilowe schronienie przed świszczącymi kulami. Spojrzała w bezdenną czerń oczu Thane'a.
- Ranni? – zapytała, łapiąc oddech.
- Wszyscy cali. – Jego chropowaty głos uspokoił ją. Jak zawsze. Lecz tym razem tylko trochę.

~

Atakowano nas ze wszystkich stron, bez przerwy, a my trwaliśmy. Upadaliśmy, podnosiliśmy się i parliśmy do przodu. Kula za kulą, ładunek biotycznej mocy za ładunkiem, trup za trupem. Przez epicentrum największego niebezpieczeństwa, ostatecznego zagrożenia i potencjalnej zagłady. W miejscu, gdzie w ciągu godziny miały rozstrzygnąć się losy naszego świata. Nie istniały półśrodki, kompromisy, proste rozwiązania.

~

- She....rd! Flankują n... ! ...lera, są wszędzie!
- Zupełnie, jakbyśmy byli w samym środku ich zawszonej bazy, nie? – Mruknęła do siebie , po czym dodała głośno, zachrypniętym od wydawania rozkazów, głosem: - Zniszczcie ich. Dwunasta moja. Nie zatrzymywać się! Za wszelką cenę utrzymać szyk! Powtarzam-

***

Co stanowiło o naszej sile? Co nas napędzało?
Nie wiem. Być może było to odwieczne pragnienie człowieka, aby zapisać się na kartach historii, zrobić coś znaczącego, dobrego; coś, co sprawi, że nie znikniemy z tego świata bez śladu. Chcieliśmy, aby nasze życia były utraconą wartością, mając nadzieję, że znajdzie się osoba, która będzie płakała nad naszymi grobami.
Być może była to gorzka zemsta. Ta najbardziej pierwotna, która karmi się zniszczeniem i śmiercią. Która pożera duszę, dając w zamian lodowatą satysfakcję, że pomszczeni zostali ci, których nam odebrano. I zgodnie z jej wolą, byliśmy zimni i okrutni, jak nigdy przedtem. Po co nam dusza, skoro i tak miała nas pochłonąć nicość?

~

- Drzwi! Samara, jeszcze trochę... Osłaniać ją!
- Shepard! Nie damy ra-
- Wawrzeć gęby, musimy! Drzwi! I ognia, OGNIA!
- Cholera jasna, Samara! Dawać medi-gel!

~

O czym myśleliśmy?
Nie wiem. Nasze umysły nie były przepełnione wzniosłymi ideami czy wspaniałymi wizjami tryumfu. W końcu nie bez przyczyny byliśmy tam sami. Mieliśmy zginąć. I wiedzieliśmy, że nawet po śmierci nikt nam nie odda honorów. Ponieważ zamknęli umysły na nasze ostrzeżenia, groźby, a nawet prośby. Jakby chcieli, żebyśmy byli szaleni. Bo takich ludzi, jak my, nie trzeba słuchać, gdy mówią o niewyobrażalnym zagrożeniu. No właśnie, niewyobrażalnym.
Nie. Nasze myśli były proste – zabij albo zgiń. Na darmo. A wraz z Tobą wszyscy twoi kompani, druhowie, przyjaciele. A potem wszyscy, absolutnie wszyscy. Niezliczone rzesze istnień, nieświadomych i niewinnych.
Zabij albo zgiń. Walcz o przetrwanie. Walcz!
Kula za kulą, ładunek biotycznej energii za ładunkiem, trup za trupem...  

[Mass Effect] Heroes die alone ✔︎Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz