Rozdział II

73 3 8
                                    


W nocy napadało sporo śniegu. Gdy przedzierali się przez zaspy, słońce ledwo wyglądało zza horyzontu. Zaśnieżone tereny to nic niezwykłego, zwłaszcza o tej porze roku, ale dla takich miastowych jak oni, wszystko wydawało się wręcz nierealne.

-No czekaj na mnie, no! - Anna krzyknęła i starała się dogonić narzeczonego, dysząc przy tym ciężko. Nie była przyzwyczajona do takiego wysiłku, a zimno też dawało się we znaki.

-Wiesz, że nie umiem chodzić po śniegu. - Schyliła się opierając dłonie o kolana, łapiąc oddech. Desmond nic sobie z tego nie robił i szedł dalej, co chwila obracając się w jej stronę z szyderczym uśmiechem. Przyjeżdżał tu już wcześniej, więc radził sobie o wiele lepiej, a patrzenie jak czarnowłosa przedziera się z trudem do niego, sprawiało mu wiele przyjemności.

- Widzisz? - Wskazał palcem przed siebie. - Dojdziemy na kraniec zbocza i odsapniemy. - Będąc coraz bliżej, mężczyzna napawał się widokiem rozlewającego się pasma górskiego. Stanął przy granicy i schylił się spoglądając w dół. Nie był pocieszony tym co zobaczył, a instynkt kazał mu odejść chociaż o kilka kroków w tył. Nie zrobił jednak tego.

- Spadniesz! - Kobieta widząc jak brunet kusi los, zebrała w sobie resztki sił i dobiegła do niego łapiąc go za rękaw i ciągnąc do siebie. Potrafił być uparty jak osioł!

- Stromo jest. - Zauważył błyskotliwie Des, najwyraźniej za nic mając sobie potencjalne niebezpieczeństwo.

- No co ty nie powiesz! - Warknęła czarnula, a jej spojrzenie było całkowicie poważne. Echo powstałe na skutek jej krzyku zadudniło groźnie i aż przytkała sobie usta dłonią. To zdecydowanie nie było rozsądne, a emocje nie były usprawiedliwieniem podniesienia głosu. W górach się nie krzyczy i wiedział to każdy.

O skutkach złamania tej ważnej zasady mieli przekonać się już zaraz, kiedy to usłyszeli za sobą niewyraźne sapanie. Matka Natura widocznie nie była zadowolona z nowych, głośnych przybyszów i wysłała do nich swojego posłańca. Anna kurczowo trzymała się kurtki Desmonda, a jej błękitne oczy wpatrywały się w bestię za nimi.

- To niedźwiedź, Desmond! Niedźwiedź! - Kobieta, krótko mówiąc, spanikowała. Zaczęła ciągnąć mężczyznę bliżej granicy zbocza i jak najdalej od ogromnego zwierza, które bez pośpiechu zmniejszało ten dystans. Nie wyglądało agresywnie, ale dyszenie i pomrukiwanie nie zachęcało do bliższego zaznajomienia się. Mężczyzna kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością na widok futrzanego giganta, a jedyną siłą, która sprawiała, że jakkolwiek się poruszał, była szarpiąca go Anna. Nawet nie zauważył, kiedy stracił grunt pod nogami...


Jedna stopa ześlizgnęła się i długo nie trzeba było czekać na skutek. Zleciał w dół, zabierając ze sobą kobietę trzymającą kurtkę. Bestia nie będąc głupią, nie podeszła bliżej. Przynajmniej ją mieli już z głowy, ale kto myśli o takich rzeczach, gdy obija się o twarde kamienie, nie mając nad niczym kontroli. Desmond po kilku uderzeniach stracił przytomność. Nie doczekał nawet zetknięcia z ziemią, które nastąpiło niebawem.


Słońce świeciło już wysoko na nieboskłonie. Rażące promienie przedarły się przez zaciśnięte powieki mężczyzny. Podniósł się z towarzyszącym jękiem do pozycji siedzącej. Widział tylko biel i niewyraźne zarysy otoczenia. Ku jego zdziwieniu, nie było z nim tak źle. Niczego sobie nie połamał, a stłuczenia były do zniesienia. Wzrok powoli odzyskiwał ostrość. Uniósł głowę do góry oceniając wysokość, z której spadli i lekko się skrzywił. To, że skończył w takim stanie, a nie innym było tylko i wyłącznie łutem szczęścia. Może nawet jakimś cudem. Krytycznie omiótł wzrokiem wystające ze zbocza kamulce, o które tak się obijał. Nie będzie ich miło wspominał.

Obejrzał się, ale nigdzie nie widział Anny. Tylko grube zaspy i drzewa. Może leży gdzieś w śniegu? Co jak straciła przytomność? Najbardziej przykrą myślą było, że może nie miała tyle szczęścia co on? Co jeśli...


Nie chcąc dłużej nad tym myśleć, ostrożnie wstał i kuśtykając zaczął poszukiwanie.

 Nie wiedział co robić. Nigdzie jej nie było. Nie mogła spaść aż tak daleko i nie wsiąkła jak kamfora. Musi gdzieś tu być! Jego mina mówiła wszystko, był załamany, zbolały i zmęczony. Chrzanić górskie zasady. Krzyczał jej imię wiele razy, ale odpowiadał mu tylko wiatr i czasami zduszone echo. Swoją drogą wiatr gwałtownie przybierał na sile.


Kiedy miał już zrezygnować, usłyszał charakterystyczny skrzekot. Odwrócił się, by ujrzeć wpatrującego się w niego sokoła, który z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się jego wyczynom. Wielkie oczy świdrowały mężczyznę, a główka przekręcała się na boki jakby pytająco. Pióra zabawnie puszyły się pod wpływem zimnych powiewów.

Ptaszysko nie dawało mu się zignorować. Gdy tylko opuszczał spojrzenie, znowu przeszywało go skrzeczenie drapieżnika. Można by pomyśleć, że żądało odpowiedzi.

- Czego chcesz? - Podirytowany, w końcu się odezwał. Sam nie wiedział po co, przecież zwierzak mu nie odpowie. I utrwalił się w tym przekonaniu, gdy ptak tylko zatrzepotał skrzydłami. Żadnych konkretów. Coś jednak w nim było, co nie dawało Desmondowi spokoju. Kolejny odzew ze strony sokoła sprowokował go do podejścia bliżej.

- Anna? - Wiedział, że to głupie pytanie. Wiedział, ale i tak je zadał i to z nutką nadziei w głosie. Pamiętał ich ostatnią rozmowę, pamiętał jak mówiła o skrzydłach. To niedorzeczne, ale chciał sobie wmówić, że to ona. Zbliżał się powoli, nie chcąc przepłoszyć ptaka i uniósł rękę by go pogłaskać. Ten jednak nie dał się podejść i wzniósł się do góry jak porażony. Zdecydowanym lotem oddalał się od bruneta i wydawał z siebie głośne skrzeki.

- Nie! Czekaj! - Des nie szczędząc sił, ruszył za ptaszyskiem. - Czekaj! - Nie wydawało się, by zwierzak go słuchał. - Anna!

Biegł, ignorując ból i dyszał wściekle. Nie chciał stracić ptaka z oczu, a i tamten najwyraźniej tego nie chciał. Leciał prosto przed siebie, nie za wysoko. Tak, żeby nie było problemu ze śledzeniem jego ruchów.

Choć jedną z przyczyn takiego lotu, mógł być nasilający się wiatr, który niemiłosiernie kuł Desmonda w oczy. Zasłaniał się rękami i musiał znacząco zwolnić. Śnieg podrywał się z ziemi utrudniając widoczność. Wszystko zmieniało się tak nagle, że aż trudno było mu powiedzieć, czy to dzieję się naprawdę. Ale czy w takich miejscach pogoda nie była nieprzewidywalna? Potrafiła zmienić się z minuty na minutę? Nie znał odpowiedzi na te pytania, nie był ekspertem. Przyjeżdżał tu tylko dla wypoczynku i jeszcze nie miał takich przygód. Choć ciężko to nazwać przygodą.

Zanim się obejrzał, szedł już w środku śnieżycy, a sokół znikł zupełnie z jego pola widzenia. Miał ochotę krzyczeć, ale nie miał już sił.


Krótko później upadł i nie widział nic poza bielą. Słyszał za to świst wiatru i inne szmery, a to wszystko jak w jakimś tunelu. Gdzieś z daleka rozległo się wycie.

InspiracjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz