Urokliwe samobójstwo

1.4K 52 6
                                    

Postać wymyślona przeze mnie

Ilość słów: 1035

Całe moje ciało dygotało jak galareta. Tak bardzo, że powinien raczej powiedzieć "galareta trzęsła się jak moje ciało". W lustrze patrzyła na mnie postać, która nie wyróżniała się niczym szczególnym. Często w książkach występują postaci typu klasowy kujon, elita szkoły, nerd, samotnik, a tu proszę, nie należałem do żadnej z tych grup. Byłem po prostu przeciętny. Nie miałem jakiś specjalnych zdolności, nie wyróżniałem się wyglądem. Mogłem się dogadać z każdym, jeśli bym chciał. Nie sprawiałem problemów. Byłem tak zwyczajny, że czasem chciało mi się rzygać od tej przenikliwej do szpiku kości normalności. 

Moją głowę ozdabiały jasnobrązowe włosy, które ułożyłem w nieładzie. Komponowały się z piwnymi oczami, przynajmniej tyle. Byłem wystarczająco wysoki. Miałem na twarzy kilka pryszczy, jakie często widziało się u nastolatków. Nie potrafiłem nawet określić, czy byłem przystojny, czy brzydki. Miałem kiedyś dziewczynę, więc może coś jeszcze ze mnie było.

Nie przepadałem za formalnymi ubraniami. Zazwyczaj chodziłem w długich bluzach. Ba, tak bardzo nie lubiłem, że krzywiłem się na samą myśl, iż następnego dnia w szkole będzie apel, na który muszę ubrać się na galowo albo chociażby jakaś uroczystość, typu Boże Narodzenie. Jednak tego dnia samodzielnie założyłem koszulę. Nie chciało mi się jej prasować, ale tragedii nie było. Do tego założyłem eleganckie, czarne spodnie. Chciałem użyć także perfum, ale się skończyły. Postanowiłem podkraść tacie.

Wyszedłem z domu. Czułem się piękny. Jakbym lśnił jakąś nieokiełznaną aurą. Tak piękny. A jednak czułem się gównianie. I nie wiem, musiałem przyspieszyć, bo jeszcze bym się rozmyślił. I to cholernie głupie, wahać się w takiej chwili. Wstyd mi. Zawsze wstyd mi za siebie. I nie wiem. I często mówię "nie wiem". I często mówię "i". Na większość pytań odpowiadam "nie wiem". To najlepsze wyjście.

Myślałem tak głęboko, że moja głowa mogłaby wybuchnąć. W gruncie rzeczy nie byłoby to takie złe. Szybka, bezbolesna śmierć. Do mojego mózgu napływały same filozoficzne pytania pozostawione bez odpowiedzi, takie jak "Po co się urodziłem?" "Jak stworzono świat?" "Dlaczego ludzie żyją?". Doprawdy, jestem głupkiem, skoro myślę teraz o takich rzeczach. Przecież i tak się nie dowiem.

Dotarłem do kwieciarni. Przy kasie stała gruba kobieta w średnim wieku. Poważnie, była gruba. Gruba i tyle. 

Rozglądałem się przez chwilę. W końcu mój wzrok zatrzymał się na tanich, sztucznych różach w wazonie.

- Poproszę te kwiaty - powiedziałem.

Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem, skupiając się na tym, jak bardzo się wystroiłem. Przez chwilę nawet było mi wstyd. I nie wiem, czy to z powodu, że ona gapiła się na mnie, czy dlatego, że się wystroiłem, czy też, że chcę się zabić, czy może dlatego, że marnuję tak drogie ubranie na zwykłą śmierć, ewentualnie dlatego, że często było mi wstyd. A może wszystko naraz.

- Są sztuczne. Nie lepiej kupić prawdziwe? Idziesz na randkę?

Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Bardzo chciałbym kupić prawdziwe kwiaty. I bardzo chciałbym iść na randkę.

Chciało mi się płakać. Bardzo mocno. Powstrzymanie się było prawie niemożliwe. Odwróciłem przynajmniej głowę, aby nie wyjść na mięczaka. Sprzedawczyni chyba jednak to zauważyła, ponieważ zamilkła i podeszła do wazonu. Wytarłem łzy zwierzchiem dłoni. 

W ostateczności kupiłem tylko jedną, czerwoną, sztuczną różę za marne grosze. 

Wróciłem do domu. Zdjąłem buty. Chciałem wyglądać pięknie, ale od nadmiaru emocji się spociłem. Poszedłem do mojego pokoju. Wyciągnąłem z biurka kartkę i długopis. Przełknąłem ślinę. Serce biło mi w szaleńczym tempie. Czułem się, jakbym miał za chwilę zemdleć. Powoli, aby się nie przewrócić poszedłem do kuchni, następnie wyciągnąłem z szuflady nóż. Cały świat wokół mnie wirował, czułem się nieżywy, a przecież jeszcze nawet nic nie zrobiłem. Zacisnąłem spoconą dłoń na rękojeści noża, aby samego siebie przekonać o własnej egzystencji.

Pierwszy i zapewne ostatni raz doświadczałem takiego uczucia. Gdyby ktoś powiedział mi, że już dawno temu odszedłem do świata zmarłych, że już jest po wszystkim, to nie miałbym obiekcji, aby mu nie uwierzyć.

Wróciłem do pokoju. Drżącymi dłońmi złapałem długopis. Starałem się pisać czytelnie, jednak średnio mi do wychodziło. Byłem tchórzem, jakich mało. Kiedy skończyłem, odetchnąłem głęboko, aby wyrównać przyspieszony oddech, jednak bez skutku. Poddałem się więc hiperwentylacji, nie miałem nic przeciwko. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę papieru i przeczytałem własne słowa:

Wrócę do was, kiedy ta róża zwiędnie. Nie zamykajcie więc dla mnie swoich drzwi, oczekujcie mnie każdego dnia. Przecież wrócę.

Utkwiłem wzrok na ostatnim zdaniu. Przez chwilę wydawało mi się być prawdziwe, jednak kiedy uwierzyłem już w jego sens, zorientowałem się, że była to jedna, wielka bujda. Przecież sztuczna róża nie może zwiędnąć, do cholery. Zrobiło mi się przykro. Chciałem przeprosić wszystkich. Zacząłem płakać. Ryczeć jak małe dziecko, zalewać się łzami.

Tęskniłem za każdą rzeczą pozostawioną na Ziemi, chociaż jeszcze nie umarłem. I nie wiem, może gdzieś tam głęboko, jakąś małą częścią, niewidoczną ludzkim okiem, chciałem żyć. Każdy chce żyć. Tylko ja czekałem zbyt długo na kogoś, kto mnie o tym uświadomi. Teraz było już na to za późno.

Chciałbym przekazać komuś całą moją wiedzę, ale nie starczyłoby mi czasu ani słów, żeby opowiedzieć o każdej rzeczy, jakiej doświadczyłem. Zaczynając od tego, jak uczyłem się chodzić, kończąc na tym, jak użalam się nad sobą w swoich własnych, ciasnych czterech ścianach. 

Lubiłem naprawdę dużo rzeczy. Czasami wydawało mi się, że nienawidziłem wszystkiego. Nienawidziłem powietrza, nienawidziłem soku pomarańczowego, nienawidziłem biologii, nienawidziłem ludzi ze szkoły, nienawidziłem niskich stołów, nienawidziłem chodników, nienawidziłem krzyku. Naprawdę dużo rzeczy nie mogłem ścierpieć. Chciałem na to wszystko napluć i nasikać. Pokazać, gdzie ich miejsce.

Ale teraz, jak tak sobie myślę, to ta nienawiść była jakaś słaba. Bo teraz brakuje mi wszystkiego. Może lubiłem swoją słabą nienawiść, może kochałem niecierpieć. Lubiłem swoją młodszą, upierdliwą siostrę, tak słodką, że nieraz człowiekowi chciało się rzygać od tej słodkości. Lubiłem zarost mojego ojca, który zawsze kuł mnie, kiedy przytulałem się do niego, kiedy byłem mały. Lubiłem blizny po trądziku mojego starszego brata. I ciepło matki, które czułem, kiedy mnie tuliła. Lubiłem oglądać telewizję i nawet chrupać tak głośno, kiedy jadłem chipsy, że nie słyszałem, co mówili bohaterowie. Lubiłem czytać lektury z polskiego, tani dywan, który kupiła mała, mojego zdechłego chomika. Lubiłem oddychać pełną piersią. Lubiłem to, że raz byłem czarny, a raz biały.

Jednym, sprawnym ruchem podciąłem żyły. Skupiłem się na szkarłacie krwi, aby nie postradać zmysłów. Było w niej coś cudownego. Coś, co sprawiało, że nie mogłem oderwać wzroku.

Gdybym miał nazwać tą śmierć, byłoby to urokliwe samobójstwo.

OneshotyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz